Dzień jedenasty – już dalej nie można, czyli Cabo da Roca

Plaża w Cascais

Tę wycieczkę odkładałem z dnia na dzień. Czekałem na pogodę jak drut i typowy południowy upałek. Ale jako że upałek nie nadszedł, a dziś mojej lizbońskiej awantury dzień przedostatni - postanowiłem że, mimo gęstych chmur, wyruszam. I dobrze uczyniłem, bo pogoda się w kocu zrobiła wprost prześliczna. Słonce, ale trochę Na klifieza chmurami, ciepło, ale nie upalnie. No, może nieco przesadzam - chwilami można było ducha wyzionąć.

Wsiadłem do pociągu niebylejakiego (cały czas nie mogę zrozumieć jak oni to robią, że ich pociągi są tak czyściutkie, cichutkie, nie-śmierdzące, i do tego punktualne. Do kompletu przed każdą stacją jest zrozumiała (!) zapowiedź, a w międzyczasie z głośników cichutko "leci" przesympatyczny jazzik) i pojechałem do Cascais. Cascais to miejscowość typu wypoczynkowego z, podobno (przewodnik!), pięknymi plażami. Zdjęcie tej, rzekomo cudnej, plaży zrobiłem dla potomnych ku przestrodze - żeby, jeśli komuś przyjdzie do głowy pomysł aby przyjechać do Cascais w celach wczasowych, dobrze się zastanowił. Piaseczek, trzebaKlify w Cascais przyznać, czyściuteńki i prześliczny. Sama plaża też wysprzątana do połysku, nawet jeszcze było widać ślady jakiego pojazdu gąsienicowego. Ale poza tym koszmarek. Placek piachu, otoczony betonowo - kamiennym murem, a nad tym wszystkim restauracje i hotele. I tuż obok składowisko sieci rybackich oraz zwyczajny śmietnik. Po prostu raj.

Przez samą miejscowość przemknąłemKlif w Cascais co koń wyskoczy i dotarłem do nieplażowej części wybrzeża, czyli do klifów. Nooooo.... i to już było coś pięknego. Siedziałem, wspinałem się w górę i spuszczałem w dół, łaziłem, robiłem zdjęcia i słuchałem huku fal wielkości małej kamienicy. Tak na oko z kilkanaście metrów. A pryskało toto w górę na kolejnych kilkanaście. Piękne. I mokre.

Jak mi się już w końcu znudziło, to wsiadłem do autobusu (znów: czysty, punktualny, cichy) i przemieściłem się tak daleko na zachód, jak tylko się dało - czyli aż na przylądek Roca (Cabo Da Roca). Ach, jak zwykle ten mój niezawodny Pascal... Klif w Cabo da RocaNapisali, że właściwie to tam nic, poza latarnią morską i knajpą, nie ma, i że co prawda można tam pojechać, ale właściwie nie bardzo wiadomo po co. Angole (autorzy) idioci. Bo to miejsce jest po prostu przepiękne. Widoki takie, że... ach, powiem dosadnie, że aż dupę urywa. Do tego możnaby tam po prostu przyjechać na wędrówkę z plecakiem - z jednej strony jest kotłujący się Atlantyk, a z drugiej fantastyczne góry. I to nie jestCabo da Roca - sukulenty żaden ersatz, to wszystko czysty żywy granit! Połaziłem troszkę, ale czasu nie miałem, niestety, zbyt dużo.

I jeszcze jedno. Wszystko dookoła jest porośnięte jakimiś gruboszowatymi sukulentami, które o tej porze roku właśnie kwitną na żółto. Są to kwiaty wielkości spodka, a jest ich tysiące. Obśmiałem się z jakichś niemiaszków, którzy podeszli do tego żółtozielonego pola i, z zachwytem przechodzącym w ekstazę, powtarzali "kakti, kaaakti...". Hehehe, jakby chodzili do porządnej szkoły toby odróżniali kaktusa od sukulenta...

Cabo da RocaJakieś zdjęcia, w celach dokumentacyjnych, zrobiłem, ale nastroju miejsca nie odda nic. A także dźwiękowego tła, czyli łomotu fal rozbijających się o wystające przy brzegu skały. To znaczy – tak naprawdę z pięćdziesiąt metrów pode mną, bo klif ma tam gdzieś z tyle.

Na zakończenie dnia "skoczyłem" do Sintry, ponoć ostatniej królewskiej siedziby władców Portugalii. Miejscowość bardzo ładna, położona w zalesionych wąwozach, ale niestety mocno spaskudzona przez turystykę. Na każdym kroku stoją stragany i sklepiki z tutejszymi atrakcjami, czyli wielokwieciście malowaną ceramiką i haftowanymi szmatkami. Cóż, musze przyzna że z Portugalii przywiozę chyba tylko porto i wspomnienia, bo niczego, na czym by było warto na dłużej oko zaczepić, dotychczas nie znalazłem.

Tak przy okazji moich wcześniejszych zachwytów sukulentami... Cały czas zastanawia mnieBar Augusto tutejsza roślinność. To jest coś zupełnie niebywałego, bo jej wygląd nie ma charakteru typowego kraju południowego. Po pierwsze jest wprost niesamowicie zielono, a po drugie nie (tak jak na przykład w Grecji czy Hiszpanii) rosną tu tylko oliwki, kaktusy i palmy, ale spotyka się razem wszystko, co sobie można wyobrazić. Palmy oczywiście są, kaktusy też. Nawet w sporych ilościach. Ale zaraz Estrada da Penaobok potrafią rosnąć (właśnie teraz kwitnące) kasztanowce, eukaliptusy i pomarańcze. Rosną też dziko rośliny, które u nas się uprawia w skrzynkach na balkonie, ale miedzy nimi można bez trudu znaleźć całkiem standardowe, "nasze" chwasty. A dzisiaj, jadąc autobusem, widziałem typowo polskie pola z ziemniakami. Po prostu jest wszystko. Ciekawe – czy stonka też?

No i ludzie też są jacyś tacy... niepołudniowi. Nie ma w nich temperamentu Włocha, Greka, czy Hiszpana. , hm, ... normalni.

Tyle na dzisiaj. Jutro dzień ostatni, a potem będzie sobie można przez jakiś czas odpocząć od moich przydługich wypracowań.

Aż do następnego razu.
Kakti


Rozdział poprzedni
Spis treści
Rozdział następny