Dzień ósmy - niedziela, pora odpoczynku. Dla wszystkich.


Niedzielny koteczek i gacieMiejscowe słoneczko obudziło się dziś rano, popatrzyło na świat przez swoje okno i powiedziało "aaaaa tam, pier....., dzisiaj nie robię". Zasunęło firankę z ołowianoszaroburych chmur i poszło spać. Na szczęście wiatr, który wiał nieprzerwanie od mojego przylotu, powiedział dzisiaj to samo. Tak więc co prawda jest kompletnie pochmurno, ale w sumie zrobiło się cieplej niż było przez ostatnich kilka dni. Ale z kolei przez pół dnia popadywał sobie deszczyk. Też niedzielny i taki jakby od niechcenia, mniej więcej dziesięć kropelek na metr kwadratowy. Ale dla zwariowanego fotografa upierdliwe jest to paskudztwo niepomiernie, bo nakapuje prosto w obiektyw.

Spacerkiem po AlfamieNowinek dzisiaj raczej nie będzie, z kilku powodów. Najważniejszy to ten, że właściwie prawie wszędzie już byłem i teraz odwiedzam sobie wolnym kroczkiem miejsca już raz "zaliczone". Patrzę dookoła oczami mniej żądnymi nowych wrażeń, ale za to bardziej nastawionymi na wyszukiwanie ciekawych tematów do zdjęć. Dzisiaj ponownie obłaziłem Alfamę, Graçę i kilka innych okolicznych dzielnic.

PranieW Alfamie, która i w dzień powszedni żyje własnym i oderwanym od rzeczywistości życiem, niedziela to czas, można powiedzieć, nadspokoju. Ludzie snują się leniwie z zaułka w zaułek, siedzą na przydomowych ławeczkach, w knajpkach albo w oknach swoich domów. A z wnętrz tych domów dobiegają niedzielne odgłosy: z jednych msze, z innych szczekanie garów. I roznoszą się wonie niedzielnych obiadów. Właściwie to przecież tak samo jak u nas, tyle że przy takim zagęszczeniu domostw, jakie tam jest, wszystko razem wytwarza szczególny, swojski klimat.

Znów zrobiłem około pół setki zdjęć, ale tym razem sporo "z brzucha", w ciemno. Nawet nie dlatego, że spotykani tu ludzie są do fotografującego jakoś źle nastawieni (bo nie są) ale dlatego, że w chwili, kiedy się podnosi aparat do oka, albo się spokojnie odwracają, albo zamierają w sztucznym bezruchu. A ja chce mieć miasto z ludźmi takimi, jacy są na co dzień.

Dziecięce zabawyNo i tyle by było dzisiaj...

Ach nie, zapomniałbym. Jak tylko wyszedłem z domu, to zauważyłem, że coś się wokół dzieje nienormalnego. Ulice były wyłączone z ruchu i obstawione policją. Co to? Hehe, wygląda na maraton, a przynajmniej takie słowo pojawiało się na leżących ulotkach i rozwieszonych tu i ówdzie afiszach. Jeśli ktoś z czytających zna niejakiego Darka, to zrozumie moje (miłe) zaskoczenie. Natychmiast wysłałem mu smsa z życzeniami.

I znów kilka spostrzeżeń natury ogólnej:

Lizbona pęka w szwach od różnych i różniastych, mniejszych i większych, knajpek. Są dosłownie wszędzie, czasem po kilkanaście na jednej malutkiej uliczce. I tak się w pewnym momencie zacząłem zastanawiać - jak toto żyje, jak się im wszystkim udaje przetrwać? To chyba proste – po pierwsze w Knajpa Pod Gaciamitych knajpkach jest wszystko (to są i sklepy, i ciastkarnie, i kawiarnie i restauracje zarazem), a po drugie jest tam naprawdę tanio. Podejrzewam, że poza niedzielą (kiedy zresztą sporo knajpek jest zamkniętych) ludzie po prostu nie robią sobie obiadów w domu, tylko jedzą w pobliskich "pastelariach" (bo tak się to tutaj nazywa). A że są to firemki rodzinne, malutkie, i nie nastawione na wielkie zyski oraz wytwornych gości, to żarcie jest wręcz wyśmienite, typowo "domowe" (u nas by natychmiast napisano „żarcie babuni”). Jak już się w końcu odważyłem do tych miejsc wchodzić (na początku obawiałem się przede wszystkim o barierę języka), to je doceniłem. A z językiem, jak się okazało, problem nie jest wielki, bo jeśli nawet nie ma kogoś kto by mówił po angielsku, to albo prosi po sąsiada który zna choć kilka słów, albo staje na głowie żeby się dogadać na migi. Ale i tak najważniejsze jest to, że słowo "winho" wymawia się po prostu "wino".

ŻebranieJeszcze jedno. Żebracy. A właściwie nie tyle typowi żebracy, co raczej "ludzie proszący o pieniądze". U nas się to oczywiście też spotyka, ale raczej sporadycznie. Tutaj jestem co najmniej kilkanaście, a czasami i kilkadziesiąt razy dziennie zaczepiany przez przygodnych, i wcale nie wyglądających źle, ludzi słowami: "do you speak English?". Z początku odpowiadałem, że oczywiście, ale szybko się nauczyłem, że lepiej w takiej sytuacji zacząć szwargotać po polsku. Jeśli się spróbuje odpowiedzieć cokolwiek w jakimkolwiek języku choć w miarę typowym, rozmówca natychmiast nań przechodzi i zaczyna obrazowo tłumaczyć, że „od tygodnia śpi pod mostem, spotkało go nieszczęście (najczęściej można się dowiedzieć, że go właśnie okradziono), nie ma co jeść” itd. I nie obrazi się, jeśli ktoś go poratuje jakimś malutkim "coinem". Owszem, czasami można takiemu coś dać, ale jakby się tak chciało być dobrym dla wszystkich, to by się w kilka dni poszło z torbami. Pustymi oczywiście. Cóż, co kraj to obyczaj...

No to chyba tyle wieści niedzielnych. Co jutro - się zobaczy. Jak się już obudzi, odsłoni żaluzje, otworzy okno i popatrzy w niebo i zobaczy, czy jest może niebieskie, czy znów szroburobezbarwne.


Rozdział poprzedni
Spis treści
Rozdział następny