Dzień szósty – piątek w Betlejem, czyli zimnoupałzimnoupałzimnoupał
Najpierw
będzie krótkie
uzupełnienie do wczoraja, bo przez to wypisywanie uwag z żółtej
karteczki zupełnie zapomniałem o jednym ważnym elemencie mojej
czwartkowej wędrówki. Po
zwiedzaniu koszmarnego parku
Edwarda VI wlazłem w nowoczesną (czytaj: dosyć obrzydliwą) część
miasta. Szerokie avenidy, najeżone pędzącymi
samochodami, hotele Ritz, Sheraton i inne, których nazwy nawet
nie próbuję spamiętać. Musiałem toto przemierzyć żeby
dojść do... no właśnie. W końcu
doszedłem do terenów Fundacji Gulbenkiania. Calouste
Gulbenkian to był ponoć bogaty Ormianin,
którego w czasie II wojny światowej „kupiła"
Portugalia wraz z całym dobytkiem i posiadanymi przez niego dobrami.
A te dobra to ogromna forsa oraz kolekcja dzieł sztuki. I w ten
sposób powstał w Lizbonie spory plac, na którego
terenie mieści się przeuroczy jardim
(czyli ogród) i kilka przeraźliwych betonowych odlewów,
zawierających w swoich wnętrzach muzea. Nic jednak dziwnego że to tak
wygląda,
wszak powstawało gdzieś w latach 60 - 70, już po śmierci samego
Gulbenkiana. Ogród
jest czarowny, a dodatkowego efektu
dodaje jego położenie – w samym środku pędzącego i warczącego
ze wszystkich stron miasta. Oczywiście, jak w całej Lizbonie, w
fontannach i stawach pływają
sobie złote rybki, a na brzegach siedzą oblizujące się smakowicie
koty. Pomiędzy nimi stoi prosegur,
czyli ochrona, pilnująca, żeby się to całe towarzystwo nawzajem
nie pozjadało. Tyle ogród,
który pozostawia na zwiedzającym bardzo miłe wrażenie. Niestety na
koniec podkusiło mnie żeby pójść do
muzeum. I po raz kolejny
przekonałem się że, co jak co, ale muzeów to ja po prostu
nie znoszę. A przynajmniej muzeów w takim stylu - czyli "sal
poświęconych [...]", gdzie w
gablotkach leżą równiutko poukładane eksponaty. Kompletna
bezpłciowość. Obok złotych posążków z Persji, rzymskich
monet, greckich skorup i holenderskich Rembrandtów przebiegłem
co koń wyskoczy, zatrzymały mnie dopiero dziełka kilku skromnych panów
o nazwiskach: Degas, Monet, Renoir . Ale jednak w sumie - lipa z
chrzanem. I tu nasuwa się bardzo ważny ważny wniosek natury ogólnej: jak zwiedzać. Otóż należy sobie koniecznie kupić przewodnik, najlepiej wydawnictwa Pascal. Potem ten przewodnik należy bardzo dokładnie przestudiować i postąpić w sposób następujący: to, co bardzo polecają, zaniedbać (abo zostawić na najgorszą niepogodę), a koniecznie odwiedzić to, o czym napisano że nie warto albo nie należy (bo, na przykład, niebezpiecznie). Tak napisano choćby o przecudnych uliczkach "beco" w Alfamie. Złaziłem chyba wszystkie i ani przez chwilę nie czułem się niebezpiecznie. A
teraz o dzisiaju. Sam kościół,
mimo iż widziałem ich wiele w różnych częściach świata,
robi duże wrażenie. Gigant. Czy ładny? Hm, właściwie nie wiem.
Pewnie, według obiegowych opinii i przyjętych
standardów - tak, ale ja bym raczej o nim powiedział
"pracowicie zbudowany". Bo, oglądając tę budowlę,
wyobraziłem sobie tę pracę, którą trzeba było wpakować
we wzniesienie czegoś takiego. I w te wszystkie, widoczne na
ścianach, rzeźbienia w kamieniu.
Coś niesamowitego. A
potem wszedłem do klasztoru. Zdarli ze
mnie... a, nieważne ile, właściwie nie majątek,
ale tak naprawdę za nic. Za bogato
zdobione krużganki w stylu manuelińskim i patio w stylu francuskim.
Błeeee... Klasztory
w Grecji, w Meteorach, zwiedzałem z dziką
radością, bo one były "żywe". A tu, mimo widocznego
przepychu, ogromu i wspaniałości, znów
typowe muzeum. A do tego muzeum wypełnione po brzegi pstrykaczami –
producentami przeraźliwych, cyfrowych fotek. No... z jednym
wyjątkiem. Natknąłem się na pewną
panią, która miała w rekach
takiego stareńkiego Pentaxa, jakiego mam i ja. Aleśmy się na swój
widok uśmiechnęli... W
klasztorze spotkałem grupkę Polaków.
Przyjechali na jakieś sympozjum, z
Siemensa. Jak powiedzieli, wyprawa do Lizbony kosztowała firmę
mniej, niż zorganizowanie czegoś podobnego w np. Warriocie w
Warszawie. Co
potem? Wieża Betlejemska, do której
już nie wchodziłem (kolejne muzeum? Brrr...) i spacerek po brzegu
oceanoTagu (bo on tam gdzieś umownie wpada do). Nazbierałem nieco
muszelek dla moich miłych sąsiadów
(w zamian obiecali blok czekoladowy, warto się więc było napracować) i
pogapiłem się na brodzących w Tagu
wędkarzy. Obiad tym razem zaliczyłem bezboleśnie,
udało się zjeść wszystko,
a nawet wyjść z knajpy o własnych siłach. No
i powolutku, mijając most nad Tagiem (Ponte 25 de Abril)
wróciłem sobie do mojego centro de cidad, robiąc w międzyczasie
kilkadziesiąt kolejnych
zdjęć. Ech, miasto, miasto... to jest dopiero ciekawe
muzeum... Tak przy okazji: zdjęć mam już około czterystu, a jeszcze nie ma półmetka mojej wycieczki. Strach się bać co będzie dalej.
No
i to chyba wszystko na
dzisiaj. Aha...
bym zapomniał - dlaczego „zimnoupał”? Bo
mamy ciekawą pogodę. Przez pół godziny jest idealnie czyste
niebo i słońce takie, że z gorąca można zdechnąć, a potem dla
odmiany chmury i nawet czasami deszcz. Wtedy temperatura spada do
zaledwie 13 - 14 stopni. Ha, i po raz pierwszy widziałem tu
prawdziwą kałużę! No dobrze, po piętnastu minutach
wyschła... Do jutra. |
Rozdział
poprzedni |
Spis treści |
Rozdział następny |