Suplement - część pierwsza

Nie trzeba było rok temu mówić, że sie Wam podoba. Teraz znów będę Was zasypywał stertami zupełnie niepotrzebnych słów. Ale chcieliście, no to macie.

Tegoroczny dziennik to chyba właściwie nocnik, bo o ile mi wiadomo w Polandzie jest już ciemno jak w paszczy u murzyna po filiżance czarnej kawy, a tu - mimo że murzynów jak mrówków - ściemniło sie dopiero przed chwilą.

Dzień pierwszy to dzień spotkań i zaskakujących zestawień. Spotkań, bo i ja spotykałem, i mnie spotkało. Oj spotkało, spotkało... Przyleciałem sobie tym razem bezpośrednio, polskim Centralem wingsem. I teraz rozumiem dlaczego ludzie, którzy przylatują z Ameryki, są jacyś dziwni. Ja prawie zwariowałem w ciągu czterech godzin, a co tu mówić o ośmiu, czy iluś tam.

Wrażenia? Ech... właściwie tylko jedno. Portugalczycy wiedzą, po co Edison wynalazł żarówkę. Przy Lizbonie Warszawa z lotu ptaka po prostu nie istnieje. Tu świeci po po horyzont. Coś niesamowitego, ląduje sie jak w centrum lunaparku.

No wiec wylądowałem. I wtedy sie zaczęło. Najpierw szukałem nocnego autobusu. Na szczęście lokalny, uzbrojony po zęby, policjant umiał pequenio w ludzkim języku, i mi pokazał gdzie jest przystanek. Powiedział, że autobus mam za kilka minut i bez trudu zdążę.

Zdążyłem. Tyle, że autobus się nie zatrzymał. Przejechał obok mnie z taką prędkością, że pewnie uległem relatywistycznemu skróceniu i przybrałem kształt zapałki. No i jak coś takiego zauważyć? Więc poczekałem sobie pół godzinki na następny. A jak się pojawił, to już głupi nie byłem i mu się rzuciłem pod koła. Nie miał wyjścia, zatrzymał się i mnie zabrał.

Jazda tym stworem to też było przeżycie. Pruł po uliczkach szerokości ścieżki rowerowej chyba stóweńką, a przystanki równo olewał. Chyba że ktoś rozdarł ryja, wtedy stawał. W tej sytuacji nie miałem szansy na zorientowanie się w terenie samemu i poprosiłem jakąś panią, żeby mi dała znać kiedy będziemy się zbliżali do Praça Chile. Była bardzo miła, znać dała, ale... trzy place wcześniej. A niech ją, [...] córkę generała Pinocheta!

Skutek był taki, że na hawirę dotarłem o drugiej miejscowego czasu i z czułością pocałowałem klamkę. Nie pozostało więc nic innego jak ułożyć się do snu na klatce schodowej i przeczekać do rana. Zrozumiałem bezdomnych. Ale im jest dobrze, oni maja swoje kartonowe pudła, a ja nawet pudełeczka po zapałkach nie miałem. No cóż, aparat fotograficzny pod kolana, plecak pod głowę i chrrrrr... A gdzie tam! Około czwartej zaczęli się schodzić dziwni mieszkańcy kamienicy. Najpierw czarna jak smoła para, zapruta w trzy dupy. W pierwszej chwili się mnie przestraszyli (hehehe, wszyscy po kolei się mnie przestraszali), a potem jak wionęli oparami etanolu, to się za darmo prawie ubzdryngoliłem.

No dobra, śpimy dalej... Nieeee!!!!! Teraz jakaś baba o wyglądzie... krętym. Przedefilowało toto obok mnie chwiejnie, wlazło do domu i włączyło na cały regulator telewizor. Z dobiegających dźwięków wywnioskowałem, że ogląda pasjonujący serial brazylijski. Tfu!

Jako trzeci pojawił się gość w garniturze. Jak mnie zobaczył, to mu stanęły na głowie dęba wszystkie włosy, których zresztą prawie nie miał. Starałem się go uspokajać, a ten mnie wtedy zaczął pytać, czy chcę z nim prowadzić konwersację po angielsku, francusku, niemiecku, hiszpańsku, czy po portugalsku. Cóż mogłem zrobić, wybrałem ynglisz. No i wtedy się zaczęło! Zrobił mi długi wykład na temat polityki, z którego mało co zrozumiałem. Gdzieś po godzinie stwierdził, że pewnie jestem zmęczony i chcę się wyspać. Na schodach, cholera jasna! Pospałby tak sobie, to by głupio nie gadał. Ale nie powiem, był bardzo sympatyczny. Jednak mógł chociaż poduszkę zaproponować...

Nic to, w końcu dotrwałem do świtu, polazłem do jakiegoś telefonu i zadzwoniłem do właścicielki tego lokum. Co się okazało? Myślała, że przyjadę o jeden dzień później! Zrobiła taki sam błąd, jaki i ja zrobiłem wcześniej – uznała, że około pierwszej w nocy ósmego maja to jest następna noc PO ósmym maja.

Nora, w której miałem mieszkać, w pierwszej chwili wywołała u mnie lekkie przerażenie. Ale jak sie przespałem, to wszystko zaczęło wyglądać znacznie lepiej. Czysto, cicho (pomijając to, że na sąsiedniej ulicy właśnie wyburzano dom), ciepła woda jest - czego więcej chcieć? Kuchni do dyspozycji? Jest. Garów, talerzy, kubeczków? Są. Więc nie narzekam.


Około południa wywlokłem sie do miasta na spotkanie znanego i nieznanego. Pierwsze spotkanie. Jakiś dziwny gość, który najwyraźniej wygłaszał płomienne przemówienie. Nie wiem do kogo, on chyba też nie bardzo wiedział. A że gębę miał ciekawą, to postanowiłem ją sfotografować. Początkowo nieśmiało, ale po jakimś czasie zorientowałem się, że on chyba kompletnie nie kontaktuje z otaczającym światem. W każdym razie postać ciekawa.

Na Rossio spotkałem... no, kogo? Znajomego sprzedawcę narkotyków oczywiście! Ale chyba mnie nie zapamiętał, bo chciał mi ten haszysz wcisnąć prawie na siłę. Jedynym wyjściem z sytuacji okazało się obrzucenie go polskimi wyrazami, powszechnie uznawanymi za niecenzuralne. Nie zrozumiał (bo mi w mordę nie dał), ale zrozumiał (bo się odczepił). Pewnie nie na długo i jutro będę go miał znowu na głowie.

Spotkanie kolejne. Idę ja sobie jakąś uliczką i nagle postanawiam coś sfotografować. Oczywiście w tym momencie pojawia się samochód, który się przede mną zatrzymuje i mi wszystko zasłania. Normalka, tutaj wszystko jest zasłonięte samochodami. Tyle, że kierowca tego otwiera okienko i zaczyna do mnie coś po portugalsku szeleścić. Ja na to (w moim języku ojczystym), że nie rozumiem ani słowa, a gość się uśmiecha od ucha do ucha i daje znać, że w takim razie przeprasza. Ale ja jednak w końcu zrozumiałem - nie wiedział ile ma miejsca z tyłu, za samochodem. Noooo, przyjemności udzielenia pomocy rodowitemu Lizbończykowi to sobie odmówić nie mogłem. Przywdziałem na gębę szeroki uśmiech, stanąłem za nim, i go wprowadziłem na miejsce (jednocześnie myśląc: „a bodaj by Cię szlag na miejscu trafił!”). Facet zaparkował, wysiadł i... powiedział „dziękuję bardzo”. Po polsku! Okazało się, że on pochodził ze Lwowa, a w Portugalii mieszka od dziesięciu lat. Strasznie się ucieszył, że miał okazję z kimś w języku ojczystym pogadać. A zaciągał przy tym w sposób wręcz filmowy.

Później sobie po prostu łaziłem. Miło się wraca do obcego miasta, w którym się kiedyś już jakiś przez jakiś czas było. Wszystko jest dziwnie znajome, chociaż widać jak dużo się przez rok pozmieniało. Różne remonty, które pamiętałem, już się zakończyły, a za to zaczęły się nowe. Tempo prac mają najwyraźniej niezłe - zapewne korzystają z, ukradzionych polskim producentom buraków cukrowych, funduszy unijnych. Jak wrócę, to doniosę naszym nowym wicepremierom, niech zrobią z tym jakiś porządek.

I tak, wędrując niespiesznie, doszedłem... do ulicy bombowej. I tu nastąpiło najstraszliwsze ze spotkań. Spotkanie, przy którym to, co mnie spotkało w nocy, było niewinną dziecinną igraszką. Otóż spotkałem tego mastodonta, który rok temu proponował mi płatną miłość. Ale widać Kręta Pani nie grzeszyła nadmiarem walut wymienialnych, bo tym razem nie chciała ze mną mejk żadnej law.

I to by na razie było na tyle. Jak mnie coś ciekawego spotka jutro, to Wam znów napiszę. A jak nie, to sobie ode mnie odpoczniecie.



Rozdział 13 Spis treści
Część druga