Rudy i jego kumpel (1)






Marzec 2005r. Na warszawskiej Pradze, zaraz obok dworca Warszawa Wschodnia, odbywa się trzecia stołeczna wystawa Galerii Bezdomnej. Oczywiście biorę w niej udział i, jako że mieszkam na miejscu, deklaruję pomoc w postaci trzech godzin dyżuru. Dyżur zaczyna się o 16:30, więc ponieważ dzień już dłuższy – postanawiam pojechać nieco wcześniej w nadziei, że może uda mi się „ustrzelić” jakiś praski widoczek.

Przyjeżdżam na miejsce i... nic. Łażę po Targowej, zapuszczam się w Stalową, spaceruję Ząbkowską – tragedia. Fotograficzna wena została chyba w domu przed telewizorem, którego zresztą nie mam.

Podobno miasta należy oglądać powyżej parteru – no to zadzieram głowę i oglądam. Co widzę? Reklamy Coca-Coli. Jasna cholera! Gdzie ta Praga? Gdzie ten folklor, gdzie typy spod ciemnej gwiazdy, gdzie ci wszyscy słynni zawodowi pijaczkowie? Nikt nikogo w mordę nie leje, nikt nikogo nie zaczepia... eeee, toż to kompletny upadek obyczajów.

Z rozpaczy staję przed napotkaną narożną piekarnią i próbuję się przymierzyć do jakiegoś wystudiowanego, przynajmniej jednego, zdjęcia. Krok w przód, krok w tył, aparat lekko w lewo, troszkę w prawo, o włos w górę, o paznokieć w dół. Nawet fajna fotka ale... jakaś taka bez życia.

I nagle gdzieś zza ucha dobiega mnie zlekka bełkotliwy głos: „Panieee, dasz Pan dwa złote na alpagie?” Odwracam się i widzę coś wspaniałego – dwie wstępnie zapijaczone, najmniejszą myślą nie skażone, mordy prawdziwych praskich meneli. Na mojej twarzy wykwita uśmiech od ucha do ucha i słowa wypowiadają się same: „na alpagie? Pewnie że dam. Na chlebek bym nie dał, ale na alpagię – zawsze”. Widzę, że faceci już mnie traktują jak swojego. Zaczynam grzebać w portfelu i wtedy słyszę: „eee, no cztery złocisze też mogą być”. Wyciągam piątala. Przecież to na alpagę! Sprawa honorowa!

Pytam czy mogę im zrobić zdjęcie. Jeden mówi „tak”, drugi - „nie". W kadrze są obaj, trudno, robię. Ten od „tak” odchodzi, ten od „nie” zostaje. I zaczynamy gadać... o czym? O starej Pradze, o dawnych obyczajach („kiedyś, panie, to się leżącego nie biło. Jak już nie mógł stać to się o mur opierało i dopiero wtedy w mordę lało. A teraz, eeeee...”), o wspaniałych czasach PRL-u. O życiu po prostu.

W pewnym momencie gość mówi: „bo ja, Panie, to mam 66 lat, kto takiego jak ja weźmie do roboty? Kurwa, nikt.” To prawda, kurwa, nikt... Facet grzebie po kieszeniach i wyciąga dokumenty. Po co? Bo ma honor i nie chce żebym pomyślał, że mnie okłamuje. Faktycznie, ma 66 lat. I... ma też wyższe wykształcenie, jest mechanikiem precyzyjnym. Mówię, że ja jestem elektronikiem. Patrzy na mnie z podziwem: „ooo, to wyżej...”. „Nie – mówię – tylko inaczej”. Facet ściska mi rękę.

Typ dalej grzebie po kieszeniach. Szuka złotej odznaki Polskiego Związku Wędkarskiego, którą ponoć dostał kilka dni temu. Wybebesza wszystko co ma i nagle w jego rękach pojawiają się dwa złote. Mój rozmówca bierze ten złocisty krążek delikatnie w dwa palce, chowa do kieszeni i wyjaśnia: „to muszę schować, żebym nie przepił. Bo to na chleb. Jak przepiję to umrę z głodu.” Nie pozostaje mi nic innego jak popatrzeć na gościa z prawdziwym podziwem...

Złota odznaka? Jest. Jest też legitymacja. I w ogóle przy sobie jest wszystko – cała historia długiego, pokręconego, 66-letniego życia.

I ta sama historia jest wypisana na jego menelskiej twarzy. Twarzy, której – nawet nie tyle za zgodą, co na wyraźną prośbę – było mi dane zrobić tych kilka zdjęć.