Wielka
podróż babci dookoła stołu, czyli jednodziennik wyprawy Maćka R.
Polską Koleją Państwową do Bydgoszczy
(tekst satyryczny
autorstwa autora, oparty na wydarzeniach
autentycznych)
30 sierpnia drugiego roku XXI wieku. Polska, taki
kraj, podobno w samym sercu Europy. To na dziś mam zaproszenie do sądu
w Bydgoszczy. Znów to samo: wykryłem przestępstwo i muszę się stawić na
rozprawie w charakterze świadka. Właściwie powinienem być
niezadowolony. Podróż, strata dnia, zmęczenie. Ale myślę pozytywnie.
Jest lato, ładna pogoda, odwiedzę piękne miasto Bydgoszcz... Będzie
super!
Wstaję więc rano (7:20, brrr...), wrzucam w siebie
śniadanko (śmierdzące serki, czosnkowe masło i kawa z mlekiem, pycha!)
i pełen wewnętrznej radości życia wsiadam do samochodu. Po drodze
chwila zastanowienia: szyneczka czy serek, serek czy szyneczka -
samochodem czy pociągiem? Eee tam, zawsze jeździłem samochodem, tym
razem pojadę pociągiem. W końcu, po dwunastu latach nowego ustroju, PKP
jest pewnie inne niż dawniej. Sprawdziłem wczoraj: mam wygodne
połączenie, z przesiadką w Kutnie. Z Warszawy Intercity, potem zwykły
pospieszny. Według rozkładu powinienem być w Bydgoszczy o 13:01.
Rozprawa o 14:30, a więc powinienem idealnie zdążyć. Decyzja podjęta,
parkuję samochód przy stacji metra na Ursynowie. Metro o tej porze
zatłoczone, ale nic to. Docieram do dworca. Bilet tam i z powrotem
kupuję w pięć minut, mam pół godziny czasu do odjazdu pociągu. Tego nie
przewidziałem, no no... Ale się to nasze PKP ucywilizowało! Co prawda
ta cywilizacja kosztuje mnie stówę z okładem, ale warto, oj warto!
Godzina 9:15, przyjeżdża pociąg. Punktualnie.
Wsiadam. Czysto, schludnie. Okna się otwierają i zamykają, siedzenia
wygodne, w przedziałach po sześć osób (druga klasa!). Oj Macieju,
Macieju, dawno nie jeździłeś pociągami. Masz błędne wyobrażenie o
narodowym przewoźniku!
Ruszamy. Pociąg sunie po szynach prawie bezgłośnie.
Żadnych wstrząsów, krajobraz za oknem pomyka jak w filmie. Ach, jakże
mądrą była moja decyzja. Dojadę wypoczęty, przeczytam ciekawą książkę.
Niech sobie inni szaleją na drogach, niech wyprzedzają na trzeciego,
piątego, dwunastego, tym razem ja się ich nie boję.
Podróż do Kutna trwa około godziny. Po drodze
przemiła pani częstuje mnie, wliczonym w cenę biletu, soczkiem,
wafelkiem i chusteczką. Wafelek wypijam (jest okropnie gorąco),
soczkiem oblewam siebie i współpasażerów, chusteczkę chowam na
pamiątkę. Pokażę znajomym, niech mi zazdroszczą.
I tak, pełen radości i optymizmu, dojeżdżam do
Kutna. Punktualnie, co do minuty. Nie mogę wyjść z podziwu. Wysiadam.
Tu mina mi troszkę rzednie, bo zaczynam rozumieć słowa piosenki
Starszych Panów o "strasznym Kutenku". Gorąco niemożebnie, nie ma się
gdzie schować. W toalecie siedzi klasyczna babcia klozetowa, a na
powieszonej obok pożółkłej kartce w kratkę ma nabazgrany kopiowym
ołówkiem cennik. Za umywalkę inkasuje 50 groszy. Nie majątek, niech
będzie, ręce mi się lepią od wafelka i kolejowego pyłu. Chowam się w
jedynym dostępnym cieniu, w przejściu podziemnym pod peronami. Tu jest
normalnie - czyli tak, jak to zapamiętałem jakieś 20 lat temu. Brudu
tyle, że marnotrawstwem byłoby go wyrzucić. Na ścianie dwa drogowskazy.
W jedną stronę wymalowany czerwoną farbą na ścianie napis "do miasta",
w drugą niebieska tabliczka "do muzeum bitwy nad Bzurą". Wybieram
trzecie: zostaję. Przecież już za piętnaście minut przyjedzie "mój"
pociąg. Korzystam z chwili przerwy w podróży i trzaskam kilka zdjęć. Za
kilka lat, kiedy już znikną takie miejsca, kiedy wszystko będzie lśniło
i pachniało, pokażę dzieciom.
Pociąg przyjeżdża po dwudziestu minutach. W
porządku, takie spóźnienie się nie liczy. Dla mnie, wychowanego w
czasach PRL-u, jest to przyjazd punktualny. Zwłaszcza, że pociąg ma
przewidziany 10-minutowy postój i te pięć minut może bez trudu
nadrobić. Zresztą tak się właśnie staje.
Wsiadam. Oj, jakoś tu inaczej... Mam wrażenie, że
zaraz coś odpadnie albo się rozleci na kawałki. Nic się nie domyka,
wszystko skrzypi i trzeszczy. Brud, brud, brud. Znajduję wolne miejsce
bez wystających sprężyn, siadam, pociąg rusza. Ojejej, za Kutnem tory
przestały być takie równe, jak wcześniej. Pociąg wydaje odgłosy, jakby
miał nie przetrwać najbliższych piętnastu minut. Żadne okno się nie
domyka, ale może to i dobrze. Window-clima pozwala choć trochę
zapomnieć o kolejowej woni, jaka się wokół roztacza. Można się też
porozkoszować pięknem krajobrazu, bo przez ugnojone szyby mało co
widać.
Działa telefon komórkowy. Jest około jedenastej,
więc moja córka pewnie już wstała. Wysyłam do niej SMS-a. Że jednak
jadę schnellzugiem, a właściwie to teraz szmelcugiem i że wygląda toto
tak, jakby się miało rozpaść zaraz albo za dziesięć minut. Zagłębiam
się w lekturze książki "Magiczna Podróż" (!). Po chwili przychodzi
odpowiedź z domu: "A ja sobie jem smaczne śniadanko i leniuchuję w
ostanie kilka dni wakacji." Zazdroszczę jej. I w tej chwili pociąg
zaczyna zwalniać, a potem staje jak wryty, w szczerym polu. Odpisuję:
"U mnie też cisza i spokój, stoimy w polu. Pewnie odpadła lokomotywa,
albo będą ją wymieniać... na wódkę." Jeszcze nie wiem, że
wykrakałem...
Stoimy piętnaście minut, pół godziny. Zaczynają się
szerzyć pogłoski, że... zapaliła się lokomotywa. Uznaję to za tanią
sensację i spokojnie dalej czytam książkę. Po czterdziestu minutach
korytarzem, w kierunku lokomotywy, przechodzą konduktorzy z wielką
gaśnicą. Niosą ją gdzieś z końca składu. Widać tam jechała, dla
bezpieczeństwa. To jasne, przecież gdyby była w lokomotywie, mogłaby
się spalić... A więc jednak zapaliła się nam lokomotywa!
Współpasażerowie są zadziwiająco spokojni. Jedna z pań mówi, że w tym
pociągu zawsze się coś psuje. Jak widać, do wszystkiego się można
przyzwyczaić.
Stoimy dalej, czekamy na inną lokomotywę. Do mojej
sąsiadki, która wczoraj przeżywała przygody z PKP, piszę, że u mnie
wszystko w porządku, tylko w pociągu, którym jadę, płonie lokomotywa i
czekamy na wyprodukowanie nowej. Po około godzinie zastępcza lokomotywa
przyjeżdża. Bierze cały nasz majdan na hol i z dymiącym ogonem zawozi
nas z powrotem do Kutna. Tam obsługa pociągu rozpoczyna debatę czy
trochę przygasło i czy i kiedy będzie można dalej pojechać. Smród
palonej lokomotywy kładzie się puszystą pierzyną na peronie i
okolicach.
Opóźnienie przekracza 60 minut. Dla mnie jest już
oczywiste, że dalsza podróż nie ma sensu. Pociąg odjedzie za co
najmniej następne dwadzieścia minut i nie mam już szansy dotrzeć do
sądu o wyznaczonej godzinie. A może i dobrze, właściwie to wcale mi się
nie chciało tam dzisiaj jechać...
Od kierownika pociągu dowiaduję się, że dyżurny
ruchu - o tam, w tej zielonej budce - napisze mi zaświadczenie, że
pociąg się zepsuł i nie mogłem w porę dojechać. Na moje pytanie o zwrot
kosztów uzyskuję odpowiedzi rodem z czeskiego filmu: nikt nic nie wie.
Biorę bagaż i przemieszczam się w kierunku zielonej
budki z panią dyżurną ruchu w środku. Jest, siedzi przy biurku. Od razu
wie po co przyszedłem. Bez słowa protestu wypisuje na odwrocie biletu
informacje, które mają mi umożliwić odzyskanie zapłaconych pieniędzy.
Przystawia swoją pieczątkę, składa autograf i każe iść do kasy. Nie,
nie po pieniądze. Pieniądze podobno zwrócą mi w Warszawie, a do kasy...
no, właściwie to ona nie wie, po co, ale takie są podobno zasady. W
kasie mają rzekomo wszystko wiedzieć.
Obok mnie stoi jakiś facet, przyszedł w tej samej
sprawie. Widać, że poważny biznesmen. Czarny garnitur, biała koszula,
krawat, wielki neseser, wypucowane buty. Odpicowany, jak w Boże Ciało.
Temperatura ze 30 stopni, ale gość trzyma się dzielnie. Na twarzy
śmiertelna powaga, maniery nienaganne, choć można wyczuć, że wewnątrz
się gotuje. A mnie zaczyna ogarniać głupawka. Wszystko trochę zaczyna
przypominać sceny z "Misia", Kafki albo Gombrowicza i w sytuacji, kiedy
nie mam już nic do stracenia, zaczynam wyławiać kabaretową stronę
całego wydarzenia. Składam publicznie bardzo ważne oświadczenie:
KOCHAM PKP!
Nagle olśnienie! Przecież, jeśli PKP zwróci mi
pieniądze za nieudaną podróż, to na pewno zabierze bilety. A więc muszę
wejść w posiadanie odrębnego zaświadczenia o awarii pociągu i wielkości
opóźnienia. Miła skądinąd pani dyżurna ruchu rozumie i wyraża gotowość
sporządzenia dokumentu. W tym celu z papieru do drukarki odrywa pasek o
szerokości około sześciu centymetrów, składa na pół i zamierza go
podzielić na dwa, o wymiarach mniej więcej 6x9 każdy. Na tych ścinkach
maja powstać zaświadczenia, dla mnie i dla wymuskanego. Ja nie reaguję,
ale wymuskany głośno protestuje. Żąda kartki o formacie A4. Bezduszna
istota, nie rozumie troski PKP o ochronę środowiska naturalnego. Lasów
mu nie żal! Ale na nic jego protesty. Dowiaduje się, że w biurze nie ma
tak dużej kartki czystego papieru i może brać co dają albo nic. Facet
jest jednak, jak widać, przygotowany na każdą okoliczność i z głębin
swojej walizy wyciąga ogromną kartkę. Podsuwa naszej pani pod nos i
dostaje czego chce. Ja też. Na całej akcji zyskuję tyle, że dostaję
cały uratowany od podziału świstek, czyli jakieś 6x18 cm. A do tego z
jaką treścią!
"Poc. posp. relacji [ble, ble, ble], ZDEFEKTOWAŁ na
szlaku Kutno - Ostrowy i został cofnięty do stacji Kutno".
Ble, ble, ble, data, podpis.
Delikatnie zapachniało Leśmianem...
Chowam karteluch jak najcenniejszy skarb i
postanawiam, że oryginał wyślę do sądu, ale sobie na pamiątkę zrobię
kopię.
Wychodzę z biura. Rzut oka na rozkład jazdy i już
wiem: za 40 minut mam ekspres z powrotem do Warszawy. Pruję do kasy, bo
przecież mam się tam zgłosić nie wiadomo po co, a poza tym przecież
muszę dopłacić do ekspresu i kupić miejscówkę. Bilet powrotny mam, ale
tylko na pośpieszny. Przy kasie trzy osoby. Pani z okienka załatwia
klientów szybko, już jestem sam. Biznesmen wyparował. Kasjerka uśmiecha
się do mnie i oświadcza, że już zamyka. Mam sobie znaleźć inną kasę.
Faktycznie, zamyka. Mogę sobie podyskutować z szybą.
Chwila poszukiwań i oto jest! Czynna kasa! Pokazuję
kasjerce bilety i zaświadczenie w nadziei, że przecież "wie wszystko".
Guzik. Pani otwiera szeroko oczy i każe sobie wytłumaczyć, czego
właściwie oczekuję. Po dłuższej chwili oznajmia, że może mi zwrócić
pieniądze, ale tylko za odcinek, którego nie przejechałem. Czyli z
Kutna do Bydgoszczy i z Bydgoszczy do Kutna. W zamian żąda wszystkich
biletów. Odmawiam. Sytuacja wydaje się być beznadziejna, ale nagle za
mną pojawia się znajomy elegant, a w kasie pani, sprawiająca wrażenie
dobrze poinformowanej. Ochrzania mnie, że zgłosiłem się od razu do kasy
a nie, "tak jak ten pan", do niej - czyli do informacji. Chytrus, widać
jest dobrze zaprawiony w bojach z PKP i sam wiedział co powinien
uczynić. Ale i tak moje na wierzchu. W kolejce do kasy jestem przed
nim.
Nowa pani oświadcza, że, oczywiście, należy mi się
zwrot wszystkich pieniędzy, a także darmowy bilet z miejscówką na
ekspres do Warszawy. Do tego zwrot ma nastąpić na miejscu, w Kutnie, a
nie w Warszawie. Odzyskuję część wiary w PKP i wyrażam gotowość
pozbycia się wszystkich biletów w zamian za gotówę. Panie popadają w
błogostan i przystępują do procedur anulowania, zwracania, korygowania,
rozliczania i wystawiania nowego. Trwa to przeszło pół godziny, panie
wiszą na telefonach, kolejka do kasy rośnie do gigantycznych rozmiarów.
Padają coraz bardziej niecierpliwe pytania kolejkowiczów: ile to
jeszcze potrwa? Tu garniturowiec pokazuje klasę i z przemiłym uśmiechem
odpowiada każdemu: "myślę, że długo". Ludzie toczą pianę z pysków.
Pięć minut przed odjazdem naszego powrotnego
ekspresu panie w okienku ustalają zeznania. Wystawiają mi darmowy bilet
na dopłatę do ekspresu i darmową miejscówkę. Ufff. No, prawie...
Dowiaduję się, że dostanę zwrot wszystkich pieniędzy
z wyjątkiem tych za rezerwację miejsca siedzącego w pociągu Intercity z
Warszawy do Kutna. Dlaczego? Bo podobno "wykorzystałem miejsce
siedzące"! Cóż odpowiedzieć na tak porażającą logikę, w dodatku na pięć
minut przed odjazdem pociągu? Najlepiej nic. Zwracam bilety (z
wyjątkiem miejscówki), inkasuję forsę i... uświadamiam sobie, że: mam
darmową "dopłatę" do ekspresu, mam darmową miejscówkę, ale nie mam
samego biletu z Kutna do Warszawy. Próbuję dyskutować z paniami,
ale w odpowiedzi słyszę tylko "dobrze, dobrze". Pociąg za dwie minuty.
Biegiem na peron. Wsiadam.
Ten, ekspres ze Szczecina, jest jeszcze lepszy od
pogorzelca. Szyby białe jak w karetce, siedzenia chyba pokryte
czarnobrunatnym klejem. Okna niezamykalne, drzwi też. Wygwizdów, że ho
ho. Po godzinie z minutami ląduję na Centralnym. Niestety w pociągu nie
było kontrolera, bo miałbym dodatkową atrakcję, polegającą na
tłumaczeniu się z darmowych dopłat do nieistniejącego biletu.
Ostatni akt. Wspinam się do głównego holu dworca.
Odnajduję informację, opowiadam całą historię i pokazuję miejscówkę, za
którą mi nie zwrócono pieniędzy. Pani informator z uśmiechem wręcza mi
"wizytówkę" z adresem, pod który mogę wysłać reklamację. Niby wszystko
w porządku, tyle, że wizytówka to kserokarteczka o wymiarach 16x40 mm,
zapisana drobnym maczkiem. I znów ta ekologia w wydaniu PKP...
Godzina 15:30. Jestem w domu. Dzięki PKP zdążyłem na
obiad.
|