Nasza
Knajpa Kochana, czyli szybkie jedzenie szkodzi.
(horror
bartnicki w jedenastu aktach, jednym wstępie i jednym finale)
ten tekst
dedykuję Agnieszce M.
Miejsce
akcji: hotel i
restauracja “Bartnik”. Tylawa. Polska.
Aktorzy:
Agnieszka,
Marek,
Sławek, Ania, Waldek, Jaś, Czesiek, Szwagier, xxx i Maciej - czyli
ja.
Wstęp.
Przepiękna
jesień
roku
nieprzestępnego pańskiego dwa tysiące piątego. Pierwszy
końcotydzień października. Jak co roku, od lat kilku, szacowne
grono starych repów spotkało się w najbardziej bajkowym
miejscu na Ziemi, w Chałupie Elektryków w Polanach
Surowicznych. Uczestnicy geriatrycznego zlotu popili, pożarli,
pośpiewali i, jako wzorowi wyrobnicy wszelakiej maści jednostek
gospodarczych wilczego kapitalizmu, postanowili, przed nastaniem
murarskiego poniedziałku, powrócić do swych zadymionych i
hałaśliwych miast. Przedtem jednak, jak nakazuje nowopowstała
świecka tradycja, wyjeżdżające w kierunku cywilizacji dostojne
zgredy umówiły się na ostatni w tym roku wspólny
obiad. Po dłuższej dyskusji wybór padł na pobliską knajpę
o dźwięcznej nazwie: Bartnik. Historia się zaczyna...
Akt
pierwszy
– przyjazd.
Samochodów
jest kilka.
Kierowców tyleż samo. Temperamentów tyle co
kierowców,
skutkiem czego orszak się nieco rozpełzł i niektórzy
dotarli na miejsce wcześniej, a inni – dla
równowagi –
później. Pierwsi przybyli, zasiedli, zamówili i
zaczekali. Doczekali się drugich, a następnie trzecich i czwartych.
Krótko mówiąc doczekali się wszystkich, jednak
nie
doczekali się obiadu. Nie narzekajmy jednak – wszak od chwili
złożenia zamówienia do skompletowania całej załogi minęło
najwyżej kilkanaście minut. Trudno w tym czasie zaparzyć zwykłą
herbatę, a co tu mówić o zrobieniu na przykład żurku z
jajkiem. Wszak, jak wiadomo, kura nie znosi jaj na
zamówienie.
Zakończenie
pierwszego aktu przypadło
na godzinę piętnastą.
Akt
drugi
– co można zjeść?
Na
stole pojawia
się „Menu”, czyli jadłospis. To gruba granatowa
książka w
twardej oprawie. Grubość jest jednak skutkiem nie tyle bogatej
zawartości, nazwijmy to, merytorycznej, co jakości stron. Są wykonane z
grubej tektury, jest ich
siedem, a lektura każdej przynosi jakąś radosną
niespodziankę. Kulinarną? No, niezupełnie. Poczytajmy:
“Bigos
staropolski” to podobno potrawa “From Meat and
Cabbage”. Hehe, czy ktoś
kiedyś jadł danie wyjęte z mięsa i kapusty?
“Kluski
śląskie” - “Home made Macaroni”
“Pomidory. cena
sezonu –
1,50
zł ?”. Zamawiamy, ale z odrobiną niepewności
–
trafiliśmy w sezon, czy też nie?
“Tatar. Na
oświadczenie woli klienta”.
Aaaaaa, rozumiem – klient co prawda może
tutaj popełnić
samobójstwo, ale robi to wyłącznie na wyraźne życzenie.
A
po obiedzie, na
deser, można wypić na przykład: “TEKILĘ”,
“KRWAWĄ MERY”,
“SOWIECKOJE IGRISKOJE” lub ostatecznie
“PIWO FOX PUSZKA i
inne”.
Smacznego!
Akt
trzeci
– zamówienie
Kelnerem
jest nieco
starszawy pan w marynarce w pepitkę, reprezentujący filozofię
“grunt to spokój”. Niestety siła jego
spokoju
jest
nierozerwalnie połączona z siłą zaawansowanego braku pamięci.
Przy niespodziewanym najeździe dziesięciu klientów stwarza
to pewne problemy. Bo jak tu opanować sytuację, gdy jeden klient
chce zjeść pomidorową, inny flaki, a kolejny dla odmiany tylko
drugie danie? Kiedy należy podać herbatę, kiedy kawę, a kiedy barszcz?
Czy surówka to przystawka, dodatek do zupy, czy może deser?
I
wreszcie – gdzie, u licha, są te wszystkie karteczki, na
których
właśnie zostały spisane wyrafinowane fanaberie rozlicznych
gości???
Akt
czwarty
– radosne oczekiwanie
Czekamy.
Czekamy.
...czekamy... czekaaaaaaaaaamy. CZEKAMY!!!
W euforii radosnego
oczekiwania mija piętnaście minut, potem pół godziny... A
stół jest tak samo pusty, jak był na początku. No nie,
nieprawda. Pojawiają się na nim sztućce. Jeden zestaw, drugi,
trzeci... Niezliczona mnogość łyżek, noży, widelców.
Niestety całym tym żelastwem można co najwyżej pociąć sobie
wygłodzone żyły, a następnie, z upuszczonej świeżo krwi we
własnym zakresie wyprodukować czerninę. Zamówionego żarcia
ani widu ani słychu. Wygłodniały Sławek opowiada długą
knajpianą historię, której zakończenie –
wygłoszone
przez (innego) kelnera brzmi: “porządny klient to i posiedzi,
i
poczeka, a nie jest narwany i chce wszystko dostać tak na łapu
capu”. Zasłuchani współbiesiadnicy jeszcze nie
wiedzą,
że przyjdzie im być bardzo porządnymi klientami...
Antrakt,
czyli dalsze oczekiwanie
Z
Rejsu:
“polski aktor patrzy w lewo, patrzy w prawo i nic się nie
dzieje”.
A tu, owszem, dzieje się. Wchodzą kolejni klienci – rodzinka
z
dzieckiem. Dziecko jest radosne, ale dziecko jest też głodne.
Rodzice siadają przy stoliku i z optymizmem przeglądają menuspis,
jednak jednocześnie jednym uchem wyłapują rozmowy biesiadujących
przy pustym stole geriatryków. Powoli uśmiech znika z ich
twarzy i wiercą się coraz bardziej niespokojnie. Mija kilkanaście
minut, nagle rodzinka wstaje, ciągnie dziecko za rękę i daje dyla
do samochodu. Słychać słowa mamusi: “chodź, pojedziemy gdzieś
indziej, bo Pan tu baaaaardzo wolno gotuje”. Hi hi hi,
baaaaardzo
śmieszne.
Akt
piąty
– żur po raz pierwszy
Uwaga!
Po mniej więcej godzinie na
stół
wjeżdża pierwszy żurek. Szczęściarzem jest Waldek,
który załapał się do grupy najdawniej
zamawiających.
Ale facet
musi mieć jakieś szczególne względy, bo
wszyscy pozostali muszą na razie pozostać jedynie przy marzeniach o
smakowitym obiadku. Żur jest ponoć zacny, więc nie pozostaje nic
innego jak próbować go wszelkimi sposobami obrzydzać.
Niestety zupożerca jest odporny i nawet dziewięć par wpatrujących
się w jego talerz oczu nie jest w stanie przeszkodzić mu w pochłanianiu
kolejnych łyżek szarej polewki. Ulga następuje dopiero w chwili,
kiedy pokazuje się czyste dno, a w oczach Waldusia nadal widnieje
wyraźny niedosyt.
Akt
szósty – kolejne dania
A
niech to szlag!
Po kolejnych piętnastu minutach i pozostali pierwsi zamawiający dostają
swoje jadło. A my, głodne szaraczki, siedzimy i
zazdrościmy. Ech bandyci... zjedli, zapłacili i pojechali. Po
niemal godzince już są po obiedzie! Szczęściarze. Nadal
wpatrujemy się w pusty zielony obrus i, leżącą na nim, fantazyjnie
pogniecioną szmatkę służącą tu za wyrafinowaną ozdobę.
Znów
antrakt, czyli czekania
ciąg dalszy
Opowieści,
opowieści... głównie knajpiane. To widać taki nowy
miejscowy styl – rozbuchana biesiada przy pustym stole.
Akt
siódmy
– nareszcie żarcie!
Uroczy
kelner zaczyna przynosić kolejne dania. Ale, jak sam przyznaje,
kompletnie się pogubił i nie wie co ma do kogo trafić. Więc za
każdym razem staje w pozie wyczekującej i, na przykład, ogłasza:
“kotlet z brontozaura!” Wtedy właściwy delikwent
podnosi rękę,
co wywołuje na twarzy kelnera błogi uśmiech ulgi. Tylko biedny
Czesiek, który zamowił barszcz z pierogami, dostaje sam
barszcz. Upomnienie się o brakującą część obiadu okazuje się
być jednak wielkim błędem, bowiem próba uczynienia
głodomorowi zadośćuczynienia najwidoczniej blokuje całą kuchnię,
skutkiem czego następuje kolejna przerwa w realizacji
zamówień.
Odważnie wchodzimy więc w czeluść drugiej godziny obiadku po bartnicku.
Akt
ósmy
– flaki
Ruszyło
się! Na stół trafiają Jasiowe flaki. Trafiają
dosłownie, bowiem kelner robi CHLUP i część flaczków
przyozdabia teren dookoła talerza. Kelner, najwidoczniej do takich
zdarzeń nawykły, zachowuje kamienną twarz i z błogim uśmiechem
na twarzy mówi: “zaraz przyniosę”. Co?
Na razie nie
wiadomo, to będzie niespodzianka. Niespodzianka ujawnia się po
kilku minutach, kiedy Pan W Pepitkę przychodzi z urwanym niedbale
płatem papierowego ręcznika, którym przykrywa flaczasatą
plamę. I odchodzi, wielce z siebie zadowolony.
Akt
dziewiąty
– WC
Jako
że nadal nie dostaję swojego dania, postanawiam – dla
zabicia czasu – pójść do kibelka. W tym celu
należy
pobrać pilnie strzeżony klucz. U kogo? Oczywiście u
“naszego”
kelnera. Podchodzę wiec do kontuaru i, aby nie wyjść na jakiegoś
chama, wygłaszam sentencję: “jak domniemywam, jest Pan w
posiadaniu klucza do ubikacji?”. Kelner patrzy na mnie przez
chwilę
jak na przybysza z obcej planety, a po chwili mamrocze:
“proszę???”.
Na końcu języka mam: “Panie, szczać mi się
chce!!!”, ale z
niewzruszonym spokojem powtarzam swoją poprzednią kwestię. Pan
słucha uważnie, dłuższą chwilę przetwarza i wreszcie spod lady
wyciąga upragniony klucz. Biegiem pędzę do kibelka, bowiem
NAPRAWDĘ SZCZAĆ MI SIĘ CHCE!!!
Akt
dziesiąty
– cudowna przemiana ryby
W
czasie mojej nieobecności przed Markiem pojawia się ryba. Miał
to być pstrąg. No i faktycznie jest to pstrąg, ale niezawodny
kelner, przynosząc go wygłasza pytanie: “to dla Pana ten
szczupak?”
Akt
jedenasty
– w końcu kolej i na mnie
Mój
placek po bartnicku jest ostatnim daniem, jakie się
pojawia na stole, po prawie dwóch godzinach głodnego
oczekiwania. Zostaje wniesiony z wyrazem wyraźnego triumfu na twarzy
Kelnera Siła Spokoju, oraz ze słowami: “w końcu i Pan się
doczekał, ale ZA TO jest ciepły...”. No tak, nie
ma wątpliwości – warto było te dwie godzinki
posiedzieć. No i
zysk
dodatkowy to cztery noże i cztery widelce, jakie mam do dyspozycji.
Właściwie to mogę każdy kawałek placka zjeść przy pomocy nowej
zastawy.
Finał,
czyli
rachunek
To
normalnie mało ciekawa część spektaklu, ale i ona była w
stanie dostarczyć nam kilku wzruszeń. Mój placek? A jest,
jest... na rachunku Sławka. Tonik Marka? Oczywiście też jest
– i
na rachunku Marka, i jeszcze raz, na innym rachunku. Ale kelner jest
usprawiedliwiony, bowiem już w chwili, kiedy został poproszony o
rozliczenie naszych należności oznajmił z rozbrajającą
szczerością, że mu się wszystko pomieszało.
Koniec spektaklu. Jest godzina siedemnasta.
Morał
Za
rok poszukamy innej knajpy. Chyba że będziemy mieli wolne dwie
godzinki, które zechcemy poświecić na zgromadzenie kolejnych
niezapomnianych wrażeń.
zaobserwował
i spisał Maciej (znaczy - ja)
|