O
filmach, o ich czułości i o innych ważnych rzeczach z tym
zagadnieniem związanych
Patrząc
na
półki
w sklepach fotograficznych widzimy setki filmów. Są filmy do
fotografii kolorowej, są do fotografii czarno-białej, są filmy
odwracalne (diapozytywy, czyli tak zwane slajdy), są filmy do
fotografii w podczerwieni... Ale wszystkie mają wspólną
cechę – podaną na opakowaniu tak zwaną czułość.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że istnieją „setki”,
„czterysetki”, mało typowe - a jednak czasami spotykanie -
“stosześćdziesiątki, a ostatnio też coraz modniejsze
„osiemsetki”, i więcej. I najczęściej, niestety, nawet się
nie zastanawiamy co te liczby tak naprawdę znaczą.
Bardzo często
można usłyszeć pytanie, jakie początkujący użytkownik aparatu
fotograficznego zadaje sprzedawcy: „jaki film mam mam sobie kupić,
żeby zrobić dobre zdjęcia?”. A sprzedawca, znudzony zadanym po
raz setny w ciągu jednego dnia takim samym pytaniem, często
odpowiada: „proszę sobie kupić ten (tu wskazuje jakiś, przez
siebie wybrany, film), on będzie dobry”. I ma rację, ten film na
pewno będzie dobry. Tylko – dlaczego akurat ten, a nie jego sąsiad
z półki? Dlaczego akurat film o takiej, a nie innej,
czułości? Dlaczego film tego, a nie innego producenta? I właściwie
dlaczego na rynku jest taka mnogość filmów, jeśli „ten”
można jednoznacznie uznać za najlepszy?
W tym
rozdziale
postaram się pomóc czytelnikowi w świadomym wyborze
konkretnego filmu (a może raczej typu, czy grupy filmów),
odpowiedniego do określonych zastosowań.
1. 100,
400, ...
3200 – a co to właściwie jest?
Jeśli
się
uważnie
przyjrzymy opakowaniu to, obok liczby określającej czułość
(właściwie poprawniej byłoby mówić „światłoczułość”,
ale jako że światem generalnie rządzi lenistwo, to dlaczego
miałoby ono oszczędzić akurat fotografię?), znajdziemy trzy
literki – ISO. A na niektórych filmach, zwłaszcza tych
sprzedawanych w Europie, będzie dodatkowo napisane na przykład: ISO
400/27º. ISO to skrót od „International Standard
Organization” - nazwy międzynarodowej organizacji, zajmującej się
ustanawianiem standardów, czyli międzynarodowych norm, w tym
wypadku norm określających sposób pomiaru i opisywania
własności materiałów światłoczułych. Tak więc napis
„ISO 400” należy czytać nie jako: „ten film ma ma czułość
czterysta ISO”, ale jako: „ten film ma czułość określoną na
400 jednostek, zmierzoną według zasad ustanowionych przez ISO”. I
tak samo należy rozumieć tajemnicze 27º – tyle, że w tym
przypadku czułość została wyrażona w odmiennych jednostkach
(nazwanych stopniami), które zostały zdefiniowane i opisane w
niemieckiej normie DIN (Deutsche Industrial Norme), a pomiary
czułości zostały wykonane zgodnie z zaleceniami tej normy. Akurat
dwie wspomniane dotychczas normy są, co do metodologii pomiarów,
zgodne, więc przeliczenie czułości wyrażonej w jednostkach jednej
normy na drugą nie stanowi większego problemu. W skali ISO
dwukrotne zwiększenie zmierzonej (światło)czułości skutkuje
dwukrotnym zwiększeniem liczby „przyznanych” jednostek (mówimy,
że skala ISO jest liniowa), a w skali DIN przy tej samej zmianie
czułości materiał „zyskuje” trzy stopnie (skala DIN jest
logarytmiczna). Tak więc zawsze przeczytamy, że film ma czułość
100/21º, 400/27º, 800/30º itd.
Rys
historyczny
Rodzime
prapoczątki normalizacji światłoczułości giną w pomroce
dziejów. Do połowy lat 60. w Polsce obowiązywał zupełnie
unikalny system określania czułości materiałów
światłoczułych, nazwany – od instytucji, która go
ustanowiła, czyli Centralnego Urzędu Kinematografii – CUK.
Czułość, określana w jednostkach zdefiniowanych przez CUK, mogła
być uznawana za ściśle tajną, bowiem nie była zgodna z niczym,
co znał ówczesny cywilizowany świat (w którym też
zresztą nie panował idealny porządek).
Jeszcze
w latach
70 – 80. normy ISO nie były powszechnie przyjętymi. Praktycznie
każdy kraj stosował własne, jakkolwiek bardzo często były one
zgodne z normami, przyjętymi przez tzw. państwa przodujące albo
państwa o jedynie słusznym ustroju. W tych czasach Polska, jako
kraj położony na styku co najmniej trzech kultur – europejskiej,
amerykańskiej i rosyjskiej, była skazana na swoistą schizofrenię.
Spotykało się wówczas równolegle co najmniej pięć
norm, z których jedne były zgodne z pozostałymi, a inne nie.
Oficjalnie najważniejszą (ale za to kompletnie nie używaną) była
Polska Norma (oznaczana jako PN), która w międzyczasie
zastąpiła wcześniejszą normę CUK. Owa norma była zgodna z normą
amerykańską, opisaną przez ASA (American Standard Association), z
której z później powstała norma ISO. Powszechnie
używaną, ale za to oficjalnie nie obowiązującą, była norma DIN – brało
się to stąd, że za najlepsze w tej części świata
uważało się wówczas materiały światłoczułe firmy ORWO
(ORyginal WOlfen), produkcji byłego NRD. Co prawda w Polsce istniała
też i druga Polska Norma – definiująca tzw. stopnie PN (ºPN),
które ściśle odpowiadały stopniom DIN, ale mało kto
wiedział o jej istnieniu. Dodatkowo, żeby nie było zbyt łatwo, na
polskim rynku często pojawiały się materiały światłoczułe
produkcji ZSRR (na wypadek gdyby jakiś szczęśliwy człowiek nie
wiedział – chodzi o Związek Socjalistycznych Republik
Radzieckich), których światłoczułość była wyrażana w
jednostkach GOST (GOsudarstwiennyj STandard – Norma Przemysłowa).
Jednostki GOST miały, niestety, tę przykrą właściwość, że
nijak nie można ich było w prosty sposób przeliczyć na
jakiekolwiek inne. Tak więc polscy fotografowie nie mieli w tych
czasach łatwego życia: z jednej strony byli przyzwyczajeni do
stosowania DINów, z drugiej strony formalnie obowiązywało
ich PN (co śmieszne – podwójne, a do tego w połowie zgodne
z wrogim ustrojowo ASA), a ze strony trzeciej – z racji
wszechwładzy jedynie słusznego wówczas ustroju - w
literaturze co rusz spotykało się radzieckie GOSTy. W podręcznikach
poświęconych fotografii królowały więc na czołowych
miejscach tabele, umożliwiające wzajemne przeliczanie czułości
filmów.
2.
Normy,
normy... i po co to wszystko?
Światłoczułość
nie jest cechą bezwzględną i „daną raz na zawsze”. Film,
wzięty z półki i włożony do aparatu, przechodzi kilka
etapów obróbki. Najpierw zostaje naświetlony –
więcej albo mniej. Następnie zostaje wyjęty i, wcześniej czy
później, wywołany - krócej lub dłużej. A dopiero na
końcu zostaje włożony do powiększalnika lub minilabu i zostają z
niego wykonane powiększenia, czyli tak zwane odbitki (które
uznajemy za lepsze, gorsze, lub zupełnie do niczego). Jedynie
materiały odwracalne są poddawane obróbce dwuetapowej –
naświetlaniu i wywoływaniu.
Na
każdym ze
wspomnianych etapów występuje pewna dowolność – możemy
na przykład film krócej naświetlać, ale za to dłużej
wywoływać (lub odwrotnie), uzyskując w pewnych granicach dosyć
zbliżone, jakkolwiek nie identyczne, rezultaty. Należy też
pamiętać, że proces wykonywania powiększenia w dużym stopniu
umożliwia korygowanie ewentualnych wcześniej powstałych błędów.
Aby
tę
dowolność
ograniczyć oraz umożliwić obiektywne porównywanie ze sobą
właściwości różnych materiałów światłoczułych
zostały przyjęte pewne standardy obchodzenia się z nimi. Te
standardy zostały opisane właśnie we wspomnianych normach, a ich
przestrzeganie pozwala na następujące stwierdzenie: „jeśli
włożymy film do aparatu i ustawimy w tym aparacie czułość podaną
na jego opakowaniu, następnie film naświetlimy w określony sposób,
a na końcu wywołamy go w zgodnych z normą warunkach, to powinniśmy
uzyskać określony niniejszą normą rezultat”. Czyli –
powinniśmy uzyskać ściśle określony stopień zaczernienia,
kontrast, zadymienie itd. I tu właśnie należy sobie uświadomić,
że jeśli w którymkolwiek miejscu odstąpimy od
znormalizowanego standardu, to uzyskamy wynik mniej lub bardziej
odmienny od wzorca. Wtedy oczywiście najczęściej
grzmimy: „film jest do kitu, ma na opakowaniu podaną złą
czułość!”. A to przecież nie jest prawdą! To nie film jest
winien lecz albo my, albo wywołujące ten film laboratorium. Po
prostu - na którymś z etapów obróbki wystąpiły
warunki inne niż wzorcowe, i tym samym napis na opakowaniu przestał
być dla nas prawdziwy.
Płynie
z
tego wszystkiego bardzo ważny wniosek: czułość, podaną na
pudełku, należy traktować nie jako wielkość obiektywną,
bezwzględną i nienaruszalną, ale jako
wstępną informację pozwalającą odróżnić materiał mniej
czuły od bardziej czułego. A to, czy w naszym konkretnym przypadku
film o czułości określonej jako ISO 400 będzie czterokrotnie, czy
może tylko trzykrotnie, czulszy od filmu o czułości ISO 100,
będzie zależało od warunków, w jakich wykonamy zdjęcia, i
w jakich następnie nasz naświetlony film wywołamy. Dlatego bardzo
często o czułości, zapisanej na opakowaniu, mówi się nie
“czułość”, a “czułość nominalna” (choć tak naprawdę
powinno się ją nazywać “normatywna)”.
3. Etap
pierwszy
– naświetlanie.
Załadowaliśmy
film do aparatu. I albo jesteśmy ludźmi nowoczesnymi posiadającymi
aparat, który ma zdolność automatycznego odczytania
nominalnej czułości filmu zakodowanego na kasetce (w formie układu
kilku czarnych lub srebrnych kwadratów, zwanych kodem DX),
albo jesteśmy miłośnikami aparatów prastarych i uroczych, w
których czułość filmu trzeba ustawić ręcznie. Tak czy
inaczej po załadowaniu filmu nasz sprzęt został poinformowany:
„otrzymałeś film, który zgodnie z pewną normą ma czułość
tyle-to-a-tyle jednostek. Spróbuj go teraz możliwie poprawnie
naświetlić”.
I
w tym
momencie...
zaczynają się kłopoty. Dlaczego? Bo aparat nie jest urządzeniem
samodzielnie myślącym i nie wie, o co fotografującemu tak naprawdę
chodzi. Czy chodzi mu o prawidłowe naświetlenie twarzy cioci,
stojącej na brzegu jeziora, czy raczej o samo jezioro i piękny
zachód słońca, do którego ciocia jest tylko ozdobnym
dodatkiem? A przecież w niekorzystnym przypadku może się okazać,
że prawidłowe czasy naświetlania twarzy cioci zachodu słońca
różnią się... tysiąckrotnie! Nie sposób więc
odpowiednio naświetlić zarówno jednego jak i drugiego i
trzeba sie pogodzić z tym, że jeden z obiektów nie zostanie
naświetlony prawidłowo. Jak w takim razie wybrnąć z kłopotu?
Przede
wszystkim
trzeba mieć świadomość co to znaczy „pomiar światła”,
którego dokonuje nasz aparat. Na wstępie trzeba zwrócić
uwagę na rzecz najważniejszą – że typowy aparat (a właściwie
jego światłomierz) nie mierzy ilości światła, jakie pada na
fotografowany przedmiot, ale wyłącznie ilość światła, jaką ten
przedmiot od siebie odbija. To jest właściwie oczywiste –
przecież nie ustawiamy aparatu przodem do padającego światła, ale
z boku – tak, że do obiektywu dociera światło odbite. Ilość
światła, jakie wpadnie do obiektywu i następnie naświetli włożony
do aparatu film, zależy więc nie tylko od stopnia oświetlenia
fotografowanego obiektu, ale także od właściwości jego
powierzchni – koloru, faktury czy odcienia.
Przyjęto
(a
może
lepiej zabrzmi: umówiono się), że średni, najbardziej
typowy fotografowany obiekt, odbija dokładnie 19% padającego nań
światła. To oczywiście nie jest wielkość wyssana z palca, ale
pewna średnia, wynikająca z obserwacji setek tysięcy typowych
sytuacji zdjęciowych. Jednak ta, z pozoru dziwaczna, wielkość
(nazywana współczynnikiem odbicia) ma znaczenie zasadnicze,
bowiem jest przyjmowana jako wzorcowa podczas regulacji (kalibracji)
układów służących do mierzenia ilości światła
padającego na film (światłomierzy). Krótko mówiąc –
wszystkie światłomierze aparatów fotograficznych (a także
światłomierze zewnętrzne, przeznaczone do pomiaru światła
odbitego) są kalibrowane przy założeniu, że dociera do nich 19%
“będącego w powietrzu” światła. trzeba sobie więc zdawać
sprawę z tego, że tylko dla takiego rzeczywistego współczynnika
odbicia pomiar wykonany tymi przyrządami można uznać za zupełnie
prawidłowy. Jeśli jednak zdarzy się tak, że fotografowany obiekt
odbija światła więcej (lub mniej), to wynik pomiaru zostaje
zafałszowany, skutkiem czego aparat (lub, w przypadku posługiwania
się aparatem nieautomatycznym, fotograf) ustawi niewłaściwe (czyli
niezgodne ze znormalizowanymi) warunki ekspozycji - czas oraz
przesłonę. W praktyce znaczy to tyle, że film zostanie
potraktowany jak film o nieco innej, niż to napisano na pudełku,
czułości.
Oczywiście
w
praktyce wzorcowy współczynnik odbicia światła, równy
dokładnie 19%, zdarza się niezwykle rzadko, a więc fotografując
musimy mieć świadomość, że w rzeczywistości nieczęsto
naświetlamy film dokładnie tak, jak to powinno wynikać z jego
nominalnej czułości. Tak naprawdę film o “pudełkowej”
czułości np. ISO 400 naświetlamy raz jako – powiedzmy – ISO
300, a znów innym razem jako ISO 520. Na szczęście w codziennej
fotografii na filmach
negatywowych nie ma to większego znaczenia, bowiem współczesne
negatywy są dosyć mało wrażliwe nawet na dwu-trzykrotne błędy
naświetlenia. Jednak w przypadku fotografowania obiektów
wyjątkowo nietypowych (odbijających wyjątkowo
dużo lub wyjątkowo mało światła), lub
podczas fotografowania na diapozytywach (ich tolerancja na błędne
naświetlenie jest bardzo mała), należy dokonać świadomej korekty
ustawień ekspozycji i naświetlić film tak, jakby miał czułość
inną niż nominalna.
Zimowy
przykład
Załóżmy,
że budzimy się pewnego styczniowego poranka i zauważamy za oknem
przepiękny widok – oświetlony słońcem ośnieżony, mroźny
krajobraz. Zaspani, ale i zachwyceni, zrywamy się z łóżka,
chwytamy aparat i wyruszamy na fotograficzne łowy. Robimy przepiękne
zdjęcia, oddajemy film do wywołania (lub wywołujemy go sami),
robimy powiększenia i... przeżywamy wielkie rozczarowanie. Wszystko
jest szare i bure, a zamiast iskrzącego się śniegu mamy nudne
płaszczyzny bez jakichkolwiek szczegółów. Czyżby
zawiódł aparat, ulubiony film lub nasze sprawdzone
laboratorium? Nie, wina jest najprawdopodobniej po naszej stronie. Po
prostu – mierzyliśmy oświetlenie aparatem, wykalibrowanym na
standardowy współczynnik odbicia (19%) i mu w pełni
zaufaliśmy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że bielutki
śnieg odbija nie 19, a 80-90% padającego nań światła!
Światłomierz naszego aparatu otrzymał więc błędną informację
i „pomyślał”, że fotografowany obiekt jest mniej więcej
czterokrotnie bardziej oświetlony, niż miało to miejsce w
rzeczywistości. Dalszy mechanizm powstania błędnego naświetlenia
był już prosty – czas naświetlania został czterokrotnie
skrócony (albo przesłona obiektywu została przymknięta o
dwie działki) i fotografowany śnieg został naświetlony zbyt
słabo. Inaczej mówiąc nasz film został potraktowany
tak, jakby był czterokrotnie czulszy, niż to zapisano na jego
opakowaniu. Stąd się wzięło ogromne niedoświetlenie, brak
szczegółów i nieudane zdjęcia. Cóż więc
należało zrobić? Należało nie sugerować się napisem z pudełka,
np. ISO 100, lecz zmusić aparat do naświetlenia filmu tak, jakby
jego czułość wynosiła zaledwie ISO 25 (czyli, w stosunku do
wskazania światłomierza, prześwietlić
film czterokrotnie).
Podany
przykład jest drastyczny – różnica pomiędzy rzeczywistym
i wzorcowym współczynnikiem odbicia światła jest ogromna, i
tym samym potrzeba dokonania korekty jest od razu zauważalna.
Najczęściej mamy jednak do czynienia z odchyłkami znacznie
mniejszymi, dużo (zwłaszcza jeśli się nie posiada sporego
doświadczenia) trudniejszymi do zauważenia. Należy bowiem
pamiętać, że nasze oko wraz z mózgiem ma ogromną zdolność
przystosowania się do panujących warunków
oświetleniowych (akomodacji) co sprawia, że nawet bardzo duże
zmiany oświetlenia są przez nas stosunkowo mało odczuwalne (wszak
tymi samymi oczami jesteśmy w stanie obserwować zarówno
narciarza na bielutkim śniegu, jak i
Murzyna w słabo oświetlonym tunelu). Jeśli więc zależy nam na
bardzo precyzyjnym naświetleniu tkwiącego w aparacie filmu a nie
jesteśmy pewni jak bardzo współczynnik odbicia
fotografowanego obiektu różni się od wzorcowego, powinniśmy
wykonać kilka identycznych zdjęć, ale różnie
naświetlonych, i dopiero po wywołaniu filmu wybrać właściwą
klatkę. Takie kilkukrotne naświetlanie ma obco brzmiącą nazwę
“bracketing” i jest często stosowane przy fotografowaniu na
materiałach odwracalnych. Wiele współczesnych aparatów
fotograficznych umożliwia fotografującemu automatyczne wykonanie
serii (najczęściej od trzech do pięciu) zdjęć z automatycznie
zmienionymi warunkami naświetlenia.
EI
i EV
Żeby
ciągle nie
powtarzać: “film o nominalnej czułości ISO X został naświetlony
tak, jakby miał czułość ISO Y” do określenia rzeczywistej (a
więc takiej, jaka została naprawdę ustawiona w aparacie) czułości
filmu używa się specjalnego określenia, powszechnie znanego jako
EI (exposure index). Mówimy więc na przykład: “film ma
czułość (w domyśle: nominalną) ISO 400” oraz: “film został
naświetlony na EI 200”. To oznacza, że wyjęliśmy film z
pudełka, na którym napisano “ISO 400”, ale po włożeniu
do aparatu potraktowaliśmy ten film tak, jakby jego czułość była
równa ISO 200.
Drugą
pożyteczną
wielkością “z serii E” jest EV (exposure value). Aby zrozumieć
jej sens przypomnijmy sobie, że dla uzyskania prawidłowego
naświetlenia nie jest istotna bezwzględna
wartość ustawionego czasu oraz przesłony, a jedynie ich wzajemna
kombinacja (wszystko jedno, czy ustawimy przesłonę f:2,8 oraz czas
1/60 s, czy przesłonę f:4 oraz czas 1/30 s). Aby więc nie
powtarzać wciąż “należy zmienić przesłonę o X działek albo
wydłużyć/skrócić czas naświetlania Y-krotnie” mówimy:
“należy wprowadzić korektę warunków naświetlania o +/-
(ileś) EV” wiedząc, że zmiana o 1 EV oznacza dwukrotną zmianę
ilości światła, jakie pada na materiał światłoczuły (znak
minus oznacza jej zmniejszenie). W ten sposób, jeśli powiemy:
“użyliśmy filmu o czułości ISO 400 i wprowadziliśmy korektę o
-1 EV”, będzie to oznaczało, że film o nominalnej czułości ISO
400 naświetliliśmy tak, jakby miał czułość nie ISO 400, a ISO
200 (czyli, inaczej mówiąc, naświetliliśmy “na” EI
200).
Jak
widać oba
powyższe określenia (indeksy) mogą być tożsame – po co więc
używa się dwóch? Otóż pierwszy z nich (EI) jest
używany najczęściej w odniesieniu do całego filmu (“naświetliłem
film na EI 200”), drugiego używa się wtedy, kiedy zostaje
wprowadzona korekta naświetlenia poszczególnych klatek (“film
o czułości ISO 400 naświetliłem na EI 200, ale naświetlenie
klatek 15 i 36 dodatkowo skorygowałem o 2 EV”).
4.
Etap
drugi –
wywoływanie.
Napierw
pójdźmy na łatwiznę i załóżmy, że jakimś cudem
sfotografowaliśmy scenę wzorcową, o standardowym średnim
współczynniku odbicia światła (19%). Nie pomyliliśmy się
też w „zadaniu” aparatowi nominalnej czułości filmu, a więc
możemy przyjąć, że został on naświetlony w sposób
zbliżony do opisanego w normie. Wyjmujemy film z aparatu i... no
właśnie – oczywiście powinniśmy go teraz w sposób
znormalizowany wywołać.
Jeśli
używaliśmy
filmu kolorowego, to sprawa jest w miarę prosta. Proces wywoływania
filmów barwnych (zarówno negatywowych, jak i
odwracalnych) oraz filmów czarno-białych, przystosowanych do
wywoływania w taki sam sposób jak filmy kolorowe (tak zwanych
filmów chromogenicznych), odbywa się w sposób
zautomatyzowany i tym samym znormalizowany. Wywołanie powinno się
więc prawie zawsze odbyć w jednakowych warunkach. „Prawie”, bo
po pierwsze tylko w najlepszych (i najczęściej specjalnie
oznakowanych) laboratoriach możemy mieć pełne zaufanie co do
zachowania wszelkich zasad (czyli czystości zastosowanych
odczynników oraz właściwej temperatury i czasu wywoływania),
a po drugie niekiedy – w celu osiągnięcia jakiegoś konkretnego
efektu - dokonuje się świadomej zmiany warunków wywoływania.
Ale o tym napiszę później. Na razie załóżmy, że –
jeśli pominiemy niesolidność laboratorium, któremu
powierzyliśmy nasze cenne dzieła – proces wywoływania filmów
kolorowych oraz czarno-białych chromogenicznych nie powinien nas
specjalnie interesować.
Inaczej
jednakże
ma się rzecz z klasycznymi (srebrowymi) filmami do fotografii
czarno-białej. Tu praktycznie nigdy nie używa się jakiegoś
jednego, znormalizowanego, wywoływacza, a powodów takiego
stanu rzeczy jest kilka. Przede wszystkim filmy czarno-białe są o
wiele bardziej zróżnicowane niż filmy do fotografii
kolorowej. Nawet różne materiały jednego producenta, o
jednakowych czułościach (nominalnych), mogą mieć zupełnie
odmienne właściwości – mogą się różnić
kontrastowością, rozdzielczością, uczuleniem barwnym,
ziarnistością, sposobem reprodukcji półtonów itd.
Właściwie można po prostu powiedzieć, że filmy czarno-białe są
znacznie bardziej od kolorowych “dedykowane” do konkretnych
zastosowań. Jednak, aby te różnice podkreślić i w pełni
wykorzystać (na przykład uzyskać film o ekstremalnie małej
ziarnistości), do jego wywoływania należy użyć odpowiedniego,
specjalnie dobranego, wywoływacza. Trudno więc w takiej sytuacji
mówić o jakiejś normalizacji, bowiem każdy producent
materiałów światłoczułych zaleca, w zależności od
rodzaju użytego filmu i zamierzonych rezultatów,
co najmniej kilka różnych wywoływaczy. A należy też
pamiętać, że oprócz tego istnieją
setki receptur wywoływaczy, które zostały opracowane przez
przeszło 150 lat istnienia fotografii, i którym też nie
sposób odmówić racji bytu. Posiadają one bowiem
często zupełnie unikalne właściwości, pozwalające
na uzyskanie różnorakich
specjalnych efektów. Może to być na przykład wyjątkowa
ostrość konturów (taki efekt dają wywoływacze akutancyjne)
albo zdolność łagodzenia nadmiernych kontrastów (służą
do tego tzw. wywoływacze wyrównawcze).
Czy
więc w
takiej
sytuacji w ogóle można mówić o zachowaniu nominalnej
czułości filmu? Otóż można, ale pod jednym warunkiem –
że albo producent wywoływacza albo producent filmu wykona testy i
określi właściwy czas wywoływania -
tak, aby uzyskać efekt możliwie zgodny z takim, jaki byłby
skutkiem wywoływania standardowego. Tak więc zarówno
na
opakowaniach filmów, jak i na ulotkach dołączonych do
wywoływaczy znajdziemy informacje mówiące jak długo należy
“moczyć” konkretny film w konkretnym wywoływaczu. A jeśli
takowych informacji brak - no cóż, wtedy pozostaje albo
przeprowadzić stosowne testy we własnym zakresie albo...
zrezygnować z tego odczynnika.
Nieco
inaczej
ma
się rzecz jeśli film został naświetlony “na” indeks EI, różny
od jego czułości nominalnej. W takim przypadku, aby skorygować
ewentualne niedoświetlenie (jeśli EI jest mniejszy) lub
prześwietlenie (jeśli jest większy), należy zmienić czas
wywoływania. Zwyczajowo mówi się wówczas o
“wywoływaniu na (wcześniej ustawiony) EI”. Tu także trzeba się
posłużyć tabelami, dołączonymi do filmu
lub wywoływacza, lub oprzeć się na własnych doświadczeniach. Tak
czy inaczej w każdym przypadku, jeśli chce się uzyskać efekt
zbliżony do opisanego w normie definiującej czułość użytego
materiału, trzeba właściwie dobrać zestaw x-y-z, czyli: konkretny
film o czułości nominalnej x ISO – jego naświetlenie na y EI –
wywoływanie w konkretnym wywoływaczu przez czas z minut.
Push
processing (wywoływanie forsowne) i pull processing.
Jeśli
film
zostanie niedoświetlony, to sposobem na jego uratowanie jest
przedłużenie czasu wywoływania. I odwrotnie, jeśli film
naświetlimy zbyt mocno, to skróceniem czasu wywoływania
można ten błąd w pewnym stopniu skompensować. Te zależności
bywają wykorzystywane świadomie, w sytuacji kiedy nie posiadamy
filmu o pożądanej czułości. Możemy wówczas ustawić w
aparacie czułość inną, niż odczytana z opakowania, a następnie
– po naświetleniu filmu – odpowiednio skorygować warunki
wywoływania. Najczęściej zdarza się, że czułości nam “brakuje”
i naświetlamy film tak, jakby był czulszy niż naprawdę jest.
Przedłużone wywoływanie, potrzebne do zrekompensowania zbyt
słabego naświetlenia, nazywa się wywoływaniem
forsownym (push processing). Sytuacja odwrotna (silniejsze
naświetlenie i krótsze wywoływanie) zdarza się znacznie
rzadziej i być może dlatego polski odpowiednik skróconego
procesu wywoływania, czyli angielskiego “pull processing”, nie został
dotąd wymyślony.
Chcąc
poddać
film obróbce forsownej należy mieć świadomość, że
“forsowanie” filmów jest możliwe tylko w pewnym zakresie
i im odstępstwo od czułości nominalnej jest większe, tym jakość
uzyskanego obrazu jest gorsza. Mało tego – pogorszenie jakości
jest silnie zależne od konkretnego typu zastosowanego filmu. Ogólnie
można przyjąć ogólną zasadę, że lepiej “forsują się”
filmy o większej czułości nominalnej (ISO 400 i więcej),
jakkolwiek istnieją filmy szczególnie podatne na doraźną
zmianę czułości (takim filmem jest na przykład Kodak T-max,
produkowany w trzech wersjach – o czułościach ISO 100, ISO 400 i
ISO 3200. Ten ostatni może być forsowany aż do EI 12800!).
5.
Ziarnistość.
Bardzo
ważną cechą wszystkich materiałów światłoczułych jest
ich ziarnistość. Obraz fotograficzny jest zbudowany z drobin – w
przypadku srebrowych (klasycznych) materiałów czarno-białych są to
kryształy srebra, a w przypadku
materiałów kolorowych oraz czarno-białych chromogenicznych –
cząsteczki barwnika. Tak czy inaczej, jeśli przyjrzymy się
naświetlonemu i wywołanemu filmowi poprzez szkło powiększające
lub wykonamy spore powiększenie, to zobaczymy, że każda nasza
fotografia składa się z mnóstwa większych lub mniejszych
kropek. Na ziarnistość nie należy się obrażać, bowiem jest ona
z fotografią związana nierozłącznie, jest jej cechą – można
powiedzieć – wrodzoną.
Do
ziarnistości obrazu fotograficznego można podchodzić na dwa
sposoby. Można ją albo zaakceptować, lub nawet świadomie
wykorzystać dla osiągnięcia konkretnych celów
artystycznych, albo dążyć do zminimalizowania i uczynienia prawie
niezauważalną. W obu przypadkach należy przede wszystkim dokonać
właściwego wyboru zastosowanego filmu, a w przypadku fotografii
czarno-białej – także odpowiednio przeprowadzić proces
wywoływania. Wielkość ziaren jest bowiem przede wszystkim cechą
filmu, jakkolwiek ma na nią również wpływ jego obróbka
chemiczna.
Ogólna,
stara zasada brzmi: im czulszy film, tym większe
ziarno. Jednak przez przeszło 150 lat istnienia fotografii zasada ta
przestała być nienaruszalna. Dawniej, kiedy emulsja światłoczuła
była jednorodną zawiesiną kryształów związków
srebra w żelatynie pokrywającej podłoże
filmu, zwiększenie światłoczułości osiągano wyłącznie jednym
sposobem – poprzez zwiększanie rozmiarów tych kryształów,
co w prosty sposób prowadziło do wzrostu widoczności ziaren
w obrazie. Współczesne filmy nie mają jednak tak prostej
budowy i ich światłoczuła powierzchnia może się składać nawet
z kilkunastu warstw, zawierających kryształy o różnej
wielkości i ułożeniu. Także kształt kryształów może być
różny – oprócz “tradycyjnych” kryształów
o wielu ściankach stosuje się specjalnie hodowane kryształy
płaskie (z racji swego trójkątnego kształtu nazywane
niekiedy “kryształami T” lub “kryształami delta”).
Wszystkie te zabiegi mają na celu głównie
zmniejszenie
widocznej ziarnistości i sprawiają, że współczesne
materiały światłoczułe są kilkakrotnie mniej “ziarniste”,
niż te o tradycyjnej budowie (które, z różnych
powodów, są jednakowoż nadal produkowane). Tak więc zdarza
się niejednokrotnie, że nowoczesny film o czułości np. ISO 400
tworzy obraz o mniej widocznej ziarnistości,
niż jego “starszy brat” o czułości ISO 100. Takimi
ultradrobnoziarnistymi filmami są na przykład materiały o nazwach:
T-max (Kodak) i Delta (Ilford), posiadające czułości nominalne ISO
100, 400 i 3200. Niestety ich znakomite właściwości są okupione
znacznie utrudnionym wywoływaniem (dotyczy to zwłaszcza filmów
z serii T-max) oraz stosunkowo wysoką ceną.
6.
Kontrastowość.
Kolejną
istotną właściwością materiałów światłoczułych jest
ich kontrastowość. Co to takiego jest? Posłużmy się prostym
przykładem. Otóż wyobraźmy sobie dwa zdjęcia: pierwsze –
szarego kota dachowca na tle szarej podłogi, i drugie – czarnego
jak smoła Murzyna na świeżutkim śniegu.
O pierwszym, składającym się przede wszystkim z różnych
odcieni szarości, powiemy, że “jest bez kontrastu”, a o drugim
– że “jest bardzo kontrastowe”.
Fotografując
określoną scenę możemy jednak jej, widoczny
później na zdjęciu, kontrast korygować, a jedną z metod
jest zastosowanie odpowiedniego filmu. Filmy cechuje bowiem określona
“kontrastowość własna”, która sprawia, że ta sama
scena może mieć na wykonanej fotografii kontrast większy lub
mniejszy. Podstawowa zasada brzmi: im
większa jest użytego czułość filmu, tym mniejsza jest jego
kontrastowość. I jeśli nawet nie jest
to stwierdzenie stuprocentowo ścisłe, bowiem materiały światłoczułe o
tej samej czułości, ale pochodzące z innych “rodzin” lub od
innych producentów, mogą mieć kontrastowość nieco inną,
to wspomnianą zasadę można uznać za generalnie słuszną.
Jakie
są tego konsekwencje? Otóż, wybierając film do
konkretnego zastosowania nie należy kierować się wyłącznie jego
nominalną czułością ale, będąc świadomym co będzie na nim
rejestrowane, właściwie dobrać pożądaną kontrastowość.
Przykłady
z
tropików oraz z jesiennej zadumy
Bardzo
częstym błędem, jaki popełniają nieświadomi
fotografujący (ale często także sprzedawcy) jest bezkrytyczny
wybór filmu niskoczułego przy wyjeździe do tzw. ciepłych
krajów. Bo istotnie, jeśli rozważać wyłącznie ilość
dostępnego w tych warunkach światła,
film o podwyższonej czułości nie jest potrzebny. Mało tego –
przecież, jak już napisałem, film niskoczuły jest
“drobnoziarnisty” - a więc obrazy na nim zarejestrowane będzie
cechowała bardzo wysoka jakość, nawet przy sporych
powiększeniach. Niestety wspomniany wybór często kończy się
ogromnym rozczarowaniem – fotografie mają “wyżarte” światła
i smoliste cienie, a pomiędzy jednym a drugim właściwie niczego
nie ma. Dlaczego tak się dzieje? To proste – w częściach świata,
gdzie słońce przez większą część dnia znajduje się wysoko,
kontrast jest ogromny, a niskoczuły film go jeszcze uwypukla.
Należało więc postąpić w sposób pozornie irracjonalny,
czyli albo użyć albo filmu wysokoczułego, albo specjalnego filmu
niskoczułego o obniżonej kontrastowości (znakomicie w takich
sytuacjach spisują się filmy przeznaczone
do fotografii portretowej, a także mało u nas
znany i niedoceniany kolorowy negatyw ProFoto 100, produkcji firmy
Kodak).
Odwrotna
sytuacja ma miejsce, kiedy wybieramy się na wycieczkę
do parku w dżdżysty, jesienny dzień. Oczywiście może się
zdarzyć, że zależy nam na uwypukleniu szarości słotnego dnia i wtedy
użycie filmu wysokoczułego jest w
pełni uzasadnione, jednakże najczęściej
dobrym rozwiązaniem jest użycie negatywu mniej czułego oraz...
statywu.
7.
No
i wreszcie – jak wybierać?
Odpowiedź
na to pytanie jest prosta: należy wybierać właściwie. Czyli –
przede wszystkim przed zakupem filmu zastanowić się co będzie na
nim rejestrowane. Oczywiście, po dokonaniu wyboru filmu
czarno-białego lub kolorowego, najważniejszym parametrem będzie
jego czułość, ale koniecznie należy mieć na względzie to
wszystko, o czym wspomniano w poprzednich rozdziałach. A więc –
jeśli będą fotografowane sceny słabo oświetlone
albo szybko się poruszające, a nie będzie możliwości użycia
statywu lub bardzo “jasnego” obiektywu, należy wybrać film
wysokoczuły (o czułości co najmniej ISO 400), mając świadomość
konsekwencji takiego wyboru – czyli zwiększonej ziarnistości oraz
złagodzonego kontrastu. Oczywiście jeśli równocześnie
wiadomo, że te zdjęcia będą mocno powiększane, warto wysupłać
dodatkowych kilka groszy na najnowocześniejsze materiały, których
emulsja zawiera płaskie kryształy (“typu T”). I
odwrotnie – jeśli powiększenia będą miały format pocztówki
to nie warto się ziarnistością negatywu przejmować, bowiem
praktycznie wszystkie współczesne filmy “dadzą” przy
tak niewielkich powiększeniach ziarno praktycznie niezauważalne.
Jeśli jednak priorytetem jest bogactwo widocznych na zdjęciu
szczegółów, a w dodatku przewiduje się wykonywanie
sporych powiększeń (18 x 24 cm i więcej), należy używać filmów
o niewielkiej czułości (ISO 100), ewentualnie także typu “T”
lub “delta”.
W
przypadku
fotografowania scen o nietypowym (bardzo dużym lub bardzo małym)
kontraście należy koniecznie wziąć pod
uwagę wszystko to, co zostało opisane w rozdziale poprzednim, czyli
niejako “pójść pod prąd” wymaganiom wynikającym
z ilości dostępnego światła, a często także przeznaczeniu
filmu.
Robiąc
zdjęcia
w
warunkach, kiedy fotografowany obiekt odbija ilość światła
wyraźnie różną od umownych 19% należy bezwzględnie
pamiętać o skorygowaniu nominalnej czułości filmu. Jest to
nadzwyczaj ważne w przypadku fotografowania na materiałach
odwracalnych, bowiem w tym
przypadku nie ma możliwości poprawienia jakości
fotografii podczas wykonywania powiększenia. A na pewno, w sytuacji
kiedy dokładnie nie wiadomo jak należałoby film prawidłowo
naświetlić, warto wykonać kilka zdjęć naświetlonych różnie.
I
na
zakończenie:
fotografując na filmach czarno-białych warto też się zastanowić
nad odpowiednim doborem wywoływacza, ale... to już zupełnie inna
historia. Postaram się ją opisać w kolejnym odcinku,
który pojawi się za jakiś czas.
Autor
|