Dzień siódmy – na przekór przewodnikom, czyli inna Lizbona


Dosyć muzeów i miejsc dedykowanych turystom! No, może z wyjątkiem jednego - do oceanarium to chyba pójdę.

Elevador da LavraDzisiaj znów się wypuściłem w miasto. Dosyć późno bo, wbrew moim wcześniejszym wnioskom, wyruszanie o świcie nie ma teraz sensu. Rano jest najnormalniej w świecie zimno, temperatura nie przekracza 14 - 15 stopni. A bez słoneczka, ale za to z silnym wiatrem, można się zadygotać z zimna na śmierć.

Wyruszyłem więc około 11 naszego czasu, czyli o 10 miejscowego. No i od razu pognałem w te miejsca, o których mój ulubiony Pascal pisze, że "turyści się tam rzadko zapuszczają". Noooo, z taką rekomendacją to po prostu nie mogłem sobie tej części miasta odpuścić! I się oczywiście nie zawiodłem.
Najpierw znalazłem trzeci z "elevadores", chyba najbardziej stromy - Elevador da Lavra. Ja, człowiek łażący przecież regularnie po górach, wspinałem się wzdłuż torów tego cudaka z językiem zatkniętym za pas. Ale w końcu wlazłem. I tu.... nie, nawet nie zaskoczenie, bo do czegoś takiego już się powoli przyzwyczajam.

Spanie na ławeczkachOczywiście, pomiędzy ciasno ućkanymi domami, znalazłem kolejny parczek, jak zwykle cudownej urody. I do tego z jakim widokiem! I z pierwszymi oznakami tego, co towarzyszyło mi przez resztę owego ciekawego dnia - ze, śpiącymi na niemal każdej ławce, ludźmi.
Połaziłem po tym parczku, popodzwiałem starą Lizbonę z góry, i poszwendałem się dalej. Uliczki jak zwykle, wąskie i kręte, a za każdym rogiem coś zaskakującego. A to kolejny kolorowy dom, wyłożony fantazyjnymi "aluzejos", a to świeżo wyprane gacie, a to jeszcze coś.
Pomnik dr Sousy MartinsaI tak dotarłem do miejsca, które mnie zatrzymało na dłużej. Otóż niespodziewanie zobaczyłem pomnik... Pomnik to niby nic dziwnego, ale ten był wyjątkowy. Na cokole stał jakiś poważny i zaśniedziały na zielono pan, a dookoła leżały setki (!) marmurowych tabliczek rożnego kształtu i różnej wielkości. Jedne były w kształcie serc, inne imitowały otwarte książki, a niektóre były zwyczajne, prostokątne. Na niektórych były przyklejone owalne zdjęcia, takie jakie znamy z nagrobków. Niektóre zdjęcia były sepiowe, niektóre kolorowe... W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, ale potem się dopatrzyłem pewnego schematu - na wszystkich tabliczkach były wygrawerowane podziękowania dla niejakiego dr Sousy Martinsa.

O co w tym wszystkim chodzi???


Sousa Martins - tabliczkiPołapałem się dopiero po dłuższej chwili. Otóż okazało się, że stoję przed wejściem do Lizbońskiej Akademii Medycznej. Podziękowania dotyczyły zapewne jakiegoś zasłużonego lekarza. Jednego tylko nie zrozumiałem - z napisu na pomniku wynikało, że dr Martins umarł pod koniec ubiegłego wieku, a na tabliczkach były daty także całkiem współczesne. Mało tego Susa Martins - modlitwa- obok pomnika sprzedawano kwiaty i świece, a do stoisk co chwila podchodzili ludzie i te świece kupowali i zapalali, a potem stawiali w specjalnych metalowych szafach. Niektórzy stawali te świece także bezpośrednio przed pomnikiem i się do dr. Martinsa MODLILI...

No wiec pytam: dlaczego kretyńskie przewodniki rozwodzą się na temat rzeźbionych krużganków, a milczą na temat tak ciekawego miejsca? Dla mnie to było coś wprost niesamowitego.

Kogut pod bananowcemCo było potem? Obok pomnika jest park. Park jak park, jeden z wielu w Lizbonie. Ach, cudne to miasto, w którym się nie zajmuje każdego miejsca pod budowę nowoczesnych stalowo-szklanych biurowców, tylko się zostawia takie mnóstwo zieleni. Ale w tym akurat parku zrobiłem kolejną serię zdjęć. Czego? Ptaszorów. Oczywiście były tam standardowe gołębie, ale był także... najnormalniejszy w świecie, rosołowy drób! Kolorowy kogut pod bananowcem to po prostu szopka. No i trzeba było widzieć te durne kury, które próbowały się, razem z gołębiami, zerwać do lotu w miejsce, gdzie przyszedł kolejny dobry Gołębie i dróbczłowiek z garściami pokruszonego chleba...

Z parczku zszedłem (bo tu się przecież zawsze albo wchodzi albo schodzi) na ulicę Almirante Ries. Potężna to aleja, jedna z głównych w mieście. I tu była właśnie ta całkiem inna Lizbona... Oczywiście jak zwykle piękna, jak zwykle ciekawa pod względem architektonicznym, ale jakże inna pod względem życia codziennego. Tu zobaczyłem nieprawdopodobną mnogość Bezdomniśpiących na i w kartonach ludzi, nie mających własnego "M". Tu snuły się tłumy takich degeneratów, jakich w Warszawie się tylko czasami widuje. Niesamowite miejsce i nie dziwię się, że szacowne przewodniki usilnie dbają o to, żeby jakiś narwany turysta przypadkiem się w te okolice nie zapuścił.

Crazy TimesIdąc i rozglądając się ciekawie dookoła, w pewnym momencie zobaczyłem wspaniały temat zdjęcia – był to stary, odrapany dom z napisem "Crazy Times" i stojąca pod nim, ubrana na wielokolorowo, czarnoskóra k... obieta. Niewiele się zastanawiając wziąłem aparat do reki i... potem to już się tylko szybkim krokiem oddalałem mając nadzieję, że wyjdę z tej sytuacji cało. Okazało się bowiem, że jestem w jakiejś dziwnej, zupełnie murzyńskiej dzielnicy. Odchodziłem szybkim krokiem, a za mną krzyczano, pluto (!) i wygrażano pięściami. Ale jedno zdjęcie mam.

Po prostu człowiekPrzez dzielnicę murzyńską przebiłem się do Praça de Martim Moniz. Tu też było mnóstwo różnokolorowych i dziwnych ludzi, ale wyglądało to już nieco... spokojniej i normalniej. W poszukiwaniu sraczyka wlazłem do „Centrum Handlowego Moniz" i... olaboga, takiego "centrum handlowego" to ja jeszcze nie widziałem! Wewnątrz były same stragany z chińską i indyjską odzieżą. Tyle, że te stragany to najczęściej po prostu stare kartonowe pudła, ustawione w bezładnie w przejściach. A na ścianach przylepiono taśmą klejącą kartki z wydrukowanym napisem "zakaz filmowania i fotografowania". Dzisiaj jeszcze go respektowałem, ale chyba pójdę tam jeszcze raz, a wtedy nie będę już taki grzeczny.

Cozinha RussaA na stoisku z indyjskim żarciem pogadałem sobie z autentyczną "indianką" z kropką na czole. Jak się dowiedziała, że jestem z Polski, to zrobiła TAAAAAAKIE oczy.

Tak przy okazji: jakie obce języki są tu najczęściej słyszane? Nie, bynajmniej nie polski. Francuski, hiszpański (to akurat nic dziwnego) i... rosyjski. Tak, tak, sowietów jest tutaj ogromna mnogość.

AkordeonistaWieczór znów w Baixie. Jeszcze jedna "scena żebracza" - młody chłopak, akordeonista, z pieskiem trzymającym w pyszczku pojemnik na pieniążki.
I kolejna godzinka w nowoodkrytym internetowym gniazdku, gdzie jest i taniej i sympatyczniej, niż w dwóch znalezionych wcześniej.

No cóż, na dzisiaj tyle.

Do niedzieli, już drugiej w tym naprawdę przepięknym miejscu.


Rozdział poprzedni
Spis treści
Rozdział następny