Suplement - część druga

Podobno tutaj jest 24 - 25 stopni. Hahaha, może i jest. W cieniu. Ale południowe słoneczko nie oszczędza i jak się na nie wylezie - a czasami trzeba - to jest stopni nie 24, a 124. Ufff... Obiecajcie, że w Polsce o tej porze roku jest wściekle ZIMNO.

Cóż, tym razem dziennik przeobraził sie w dwuraźnik, bo nie sądze by jutro mi się chciało znów siedzieć przed monitorem. Tym razem mieszkam w miejscu, gdzie na e-łącza jest posucha i, żeby coś nastukać, muszę się przemieścić aż do centrum. Co właśnie uczyniłem.

Na początek ważne spostrzeżenie (mieszkańcy Piaseczna zrozumieją mój zachwyt). ANI RAZU NIE WDEPNĄŁEM W PSIE GÓWNO! Podejrzewam dlaczego. Tu się chyba dosyć ostro egzekwuje zakaz paskudzenia pieskami po chodnikach. Otóż wczoraj widziałem jakiegoś pana z psem, który klęczał na chodniku i mokrą szmatą pucował kostkę. A nad nim stało chyba ze trzech mundurowych. Facet wyglądał na mocno skruszonego i robił wszystko, żeby resztki żółtawej mazi znikły z powierzchni miasta. Ale bez przesady. Jednocześnie nic i nikt nie przeszkadza temu, żeby w co mniej uczęszczanych dzielnicach walały sie całe góry śmieci. Istne Mount Everesty.

A teraz wnioski praktyczno - historyczne. Czy wiecie w jaki sposób Maurowie bronili się przed niewiernymi? Przy pomocy lenistwa! Tak, tak – oni budowali te swoje zamki na szczytach wysokich gór i żyli w nich spokojnie, bo przecież nikomu by się w tym upale nie chciało wdrapywać tak, jak ja to uczyniłem wczoraj. Oczywiście można było skorzystać z autobusu, ale sprytni Maurowie po prostu autobusów nie wynaleźli. Za to bilety autobusowe pewnie wynaleźli Fenicjanie. Razem z opłatami za nie...

Pojechałem sobie wczoraj do Sintry. Byłem tam już rok temu, ale przelotem. A, i tutaj musze się chyba po raz pierwszy zgodzić z Pascalem, na zwiedzenie Sintry potrzeba co najmniej jednego całego dnia.

Miejsce jest wręcz przeurocze, cale zalesione i dzięki temu zacienione. Na górę z zamkiem Maurów wlazłem (dzięki własnej głupocie) najdłuższą drogą, jaką tylko było można. Tak z pięć razy myślałem żeby sobie darować i zejść, ale coś mnie jednak pchało w górę. Na szczęście jednak nie zrezygnowałem, bo jak już - ledwo zipiąc – doszedłem, to sie zachwyciłem. Zamku zostało niewiele, ale urok i atmosfera miejsca jest nie do opisania. Chłodno, cieniście, i z nieprawdopodobnymi widokami. Jednocześnie widać i Ponte de 25 Abril w centrum Lizbony, i Cabo da Roca (na który tym razem nie pojechałem, bo mi uciekł ostatni autobus). I, co też bardzo ważne, nie było tam prawie wcale ludzi! Biorąc pod uwagę to, że na dole (w koszmarnym Centro Historico, brrr...) były tłumy, miło mnie ten stan bezludności zaskoczył.

A potem zlazłem do miasta tą własciwą droga, tak z pięć razy krótszą od tej, którą się wdrapywałem. Ścieżka prowadzi przez ogromny las, wyłożony głazami wielkości trzech autobusów (albo, jak ktoś woli inne jednostki, wielkości dwóch zawodników sumo).

Dzisiaj od rana świeci. Zgodnie z obietnicami na niebie nie ma ani chmurki. Były rano,ale się zmyły. Tak jest zresztą codziennie – w nocy są gęste chmury (żeby Księżyc za bardzo nie przygrzewał) i wiatr (żeby za gorąco nie było),a w dzień cały ten niebiański dobytek znika i na placu boju zostaje dzikie południowe słoneczko, którego hobby to wytapianie z człowieka wszystkiego, co wytopić sie da.

Teraz fragment dla starych zgredów. Czy jeszcze pamiętacie wędrownych ostrzycieli noży i nożyczek? Takich, którzy łazili ze stojakiem, na którym mieli zamontowane koło szlifierskie, napędzane specjalnym pedałem? Jak sie pojawiali pod oknami, to walili młoteczkiem w kawał blachy, żeby ludzie wiedzieli, że ostrzyciel przybył. Teraz, gdyby istnieli, to by pewnie musieli dodatkowo dźwigać na plecach kasę fiskalną...

A tutaj tacy fachowcy funkcjonują. Szedłem ja sobie dzisiaj jakąś uliczką, a za sobą co chwila słyszałem poświstywanie. Ki czort? No i w pewnym momencie się okazało, że poświstywał na specjalnej świstawce właśnie wędrowny ostrzyciel nożyczek. Tyle, że ten nie miał trójkątnego stojaka, a wieloczynnościowy rower. Z tyłu była zamontowana opuszczana podstawka pod tyle kolo i skrzynka na narzędzia. Facet stawiał rower, podstawiał podstawkę i zakładał na tylne koło pas transmisyjny, napędzający przytwierdzoną do kierownicy szlifierkę. Siadał na rowerze i ostrzył. A potem wyjmował ze skrzynki kawałek szmatki i ja ciachał. Było ostre wtedy, kiedy ciachało od pierwszego razu. Stałem i się gapiłem (i oczywiście robiłem zdjęcia).

Zdjęcia w ogóle robie różne i różniaste. Ale z jednego zrezygnowałem. Idę sobie, patrzę, a tu taki fajny pocztówkowy widoczek. Jakiś... sklepik z ciekawym wystrojem, odcinający się wyglądem od otoczenia. I juz miałem brać aparat do reki, ale rzucił mi sie w oczy napis: Funeralia. Taaaaaa.... to był zakład pogrzebowy. Nie zrobiłem. Na ścianie sobie powieszę? Za to zdjecia okupowanego wucetu sobie nie odmówiłem.

I, na zakończenie, kilka kolejnych spostrzeżeń różnych.

Pomidory. Czy wiecie że w Polsce mamy o tej porze roku bardziej pomidorowe pomidory niż tu? Tu są prawie wyłącznie zielone! Ewentualnie trochę zaczerwienione. Ha, pewnie wszystkie czerwone wyeksportowali do krajów trzeciego świata Europy środkowo-wschodniej, a sami sobie zostawili odpady. Dobre mają serduszka ci Portugalczycy Osculati...

Zastanawiałem się już rok temu co sprawia, że Lizbona wieczorem, po zapadnięciu zmroku, sprawia na mnie jakieś dziwne wrażenie. Niby jest dużo światła, a jednocześnie miasto wygląda jakby było nieco wymarłe. Zrozumiałem to dzisiaj, kiedy przyjrzałem się uważnie oknom. Prawie wszystkie są ciemne! W Lizbonie, w starych kamienicach, jest mnóstwo opuszczonych mieszkań, a w tych, które są zamieszkałe, najczęściej szczelnie zasunięto żaluzje. Tak więc miasto jest dosyć rzęsiście oświetlone latarniami i różnego rodzaju lampami, ale od pierwszego piętra jest prawie zupełnie ciemne. Wygląda trochę tak, jakby ktoś na noc ucinał domy powyżej parteru.

 Portugalczycy już żyją piłką kopaną. Na każdym kroku można kupić koszulki, szaliki i inne gadżety. Nie znam się na tym zupełnie, ale że malowniczo wyglądało, to poświęciłem kawałek filmu i uwieczniłem. "Nasi" by zapewne kupili nie koszulki, a łańcuchy, na których te koszulki wisiały...

W moim pokoju pojawiło się dzisiaj zwierzątko. Miało chitynowy pancerzyk, sześć nóżek i z pięć centymetrów poziomego wzrostu. Prawdziwy południowy karaluch! Piękny okaz, nasze prusaki przy nim wysiadają. Ech południe, południe...

No i tym razem to już naprawdę koniec.

Maciej



Część pierwsza Spis treści
KONIEC!