Dzień dziewiąty – Lizbona nowoczesna


Dzisiaj poznajemy inne oblicze tego sympatycznego miasta, czyli Lizbonę (podobno) nowoczesną.

Nad TagiemAle najpierw o słoneczku. Miałem racje, ono wzięło (mam nadzieje, że bezpłatny) urlop. Dzisiaj już świeci, chociaż z przerwami na chwilowe zachmurzenie. I całe szczęście, bo jak już świeci to podgrzewa temperaturkę do nieznośnej... temperaturki. Na szczęście tym razem rzuciło mnie nad Tag, więc za bardzo tego patelniowania nie czułem.

Na początek lizbońskie metro. Pierwszy raz miałem tutaj okazję skorzystać z tego środka transportu. Jakie wrażenia? Ano, różne. W Warszawce mamy zaledwie pół metra metra i gdyby porównywać te dwa metra na metry, to tutaj byłoby metra pewnie z metrów pięć. W Lizbonie są cztery linie i obsługują Expo 98praktycznie całe miasto, od północy do południa i od wschodu do zachodu (także słońca). Linie są tak ze sobą poplątane, że można, nie wychodząc z podziemnego świata, jeździć w kółko. To były plusy, a teraz będą minusy. U nas swojego czasu toczyła się zagorzała dyskusja czy wagoniki maja być ruskie czy nieruskie, i ma ich wystarczać na 3/4 peronu, czy mają koniecznie zapełniać cały peron. Tu problemu nie ma - wagoniki zajmują 1/2 peronu i, jak ktoś tego nie wie, to pędzi w wywieszonym ozorem żeby w ogóle wsiąść. A w godzinach szczytu ludzie wbijają się do wagonów metodą wskakiwania na siłę, z rozpędu.

Stacji poznałem na razie zaledwie kilkanaście i mogę powiedzieć jedno: najbrzydsza z warszawskich jest dużo ładniejsza od najładniejszej lizbońskiej. A miałem okazję przejechać całą najnowszą linię, z centrum aż do terenu EXPO 98, czyli do stacji Oriente. OrienteNawet nie chodzi o to, że stacje są jakieś wyjątkowo paskudne albo brudne (tu zresztą w ogóle jest baaaardzo czysto), ale są takie... bo ja wiem, ponure. Wynika to chyba przede wszystkim z bardzo nikłego oświetlenia. Ale także z tego, że stacje są wielgachne, głównie wzwyż. Nic wszakże dziwnego, lizbończycy mieli je gdzie, pod tymi wszystkimi siedmioma górami, Orientezbudować.

Metrem dojechałem do tzw. Parku Narodów (czyli terenów, gdzie w 1998r. odbywała się wystawa Expo), ponoć najnowocześniejszego miejsca w Lizbonie. Jakie wrażenia? Hm... pewnie gdybym tam trafił w latach osiemdziesiątych to bym oniemiał z zachwytu, ale dzisiaj nie zrobiło to na mnie oszałamiającego wrażenia.

Po dojechaniu do stacji Oriente wychodzi się z metra i trafia... no, oczywiście, do wielkiegoCentro Comercial Vasco da Gama Centro Comercial, czyli do kolejnej Galerii Młotów w wydaniu portugalskim. Niezależnie od położenia wprost nie znoszę takich miejsc, więc uciekałem stamtąd tak szybko, jak to tylko było możliwe. A bydlak jest ogromny i sprytnie usytuowany, bo można albo przejść przez sam jego środek, albo obejść nadkładając tak z kilometr. Więc wlazłem i przelazłem, psiocząc na czym świat stoi. No, ale żeby już być całkiem sprawiedliwym, na końcu mojej wycieczki jednak tam wróciłem i to zupełnie świadomie, albowiem były tam:
a) kibelek,
b) wyborna zuperia. W ogóle różniaste zupki to specjalność Portugalczyków.

Tutejsze zupki są takie kremiaste, niebywale esencjonalne i naprawdę wyboooooorne. Dzisiaj, po doświadczeniach poprzednich dni, byłem już na tyle mądry, że kupiłem sobie TYLKO zupkę, dzięki temu wyszedłem z knajpy o własnych siłach (bo znowu dostałem tego tak około półtora litra....).

Park NarodówNa samym terenie Parque De Naçoes nie popadłem w euforię. Owszem, to ogromnie sympatyczny teren, w którym - można by to chyba tak ująć - jest mnóstwo powietrza (dla odróżnienia od "starej" Lizbony, gdzie jest ciasno i gęsto). Są tu fantastyczne miejsca typu park wodny (niestety jest jeszcze przed sezonem, więc nie jest do końca czynny), czy cała seria fontann strzelających w górę wieloma metrami sześciennymi wody. W ogóle "wodność" tego terenu jest cudowna.

Torre Vasco da GamaNiestety jedna z głównych atrakcji Parku, Wieża Vasco da Gama z, ponoć, najpiękniejszą panoramą Lizbony, była "encerrado z powodu przebudowado", w związku z czym nie obejrzałem panoramy Lizbony z wieży, a jedynie panoramę wieży z Lizbony. W tej sytuacji do zwiedzania pozostało mi jedynie oceanarium...

Nie, nawet nie będę próbował tego szczegółowo opisywać. Powiem tylko tyle: siedziałem w nim chyba ze cztery godziny i gapiłem się jak sroka w kość na te wszystkie rekiny, płaszczki, ośmiornice,... nurków, i inne pomniejsze ryby (pomniejsze, czyli tak do metra wzdłuż lub wszerz).

W lizbońskim oceanarium zasymulowano czteryOceanario prawdziwe oceany i, w centralnej (największej) części, jeden ocean "ogólny", w którym pływają właśnie te największe stwory. Wszystko to ogląda się w dwóch etapach - najpierw z góry, z poziomu powierzchni morza (tu, na przykład, można obejrzeć całe stada pingwinów, dla których nawet spreparowano sztuczny lodowiec), a potem z dołu - tak jakby z okolic dna oceanu. I tu i tu wrażenie jest wprost n i e s a m o w i t e. OceanarioPanoramiczne szyby, o szerokości kilkunastu metrów i podobnej wysokości wywołują wrażenie, że się jest pod wodą, otoczonym przez te wszystkie pływające stworzenia.
Tylko jedna rzecz, moim zdaniem, nieco zgrzyta. Ponieważ cała instytucja ma oczywiście ambicje by, oprócz dostarczania rozrywki, być placówką edukacyjną, są pokazane różne dodatkowe plansze i wystawy. A jedna z nich dotyczy pożytków, jakie człowiek czerpie z oceanu. Różne rzeczy można na tej miniwystawie obejrzeć, ale między innymi są tam... puszki z rybami! To jednak trochę głupie uczucie - jak się spojrzy na lewo, to się widzi rybcie żywe, a jak na prawo - rybcie w tomacie. Należy tylko mieć nadzieje, że te rybcie (chodzi mi oczywiście o te w wersji żywej) są wystarczająco głupie, żeby tego nie rozumieć...Oceanario

I to właściwie tyle na dzisiaj.

No, może jeszcze jedna rzecz. Przyziemna nieco, ale za to jaka sympatyczna. Otóż degustuję tu różne rodzaje wina. I takie bardziej markowe i, ostatnio, na próbę kompletne sikacze (przynajmniej teoretycznie) - czyli np. wina z kartonika, sprzedawane po 65 centów za litr. No i, nie powiem, mniam, mniam. Chciałbym, żeby w naszym ukochanym Polandzie dało się kupić wino za dwa i pół złotego, o takiej jakości jak te tutaj. Bo, mimo ogromnego patriotyzmu, rodzimego produktu o wdzięcznej nazwie „Leśny Dzban” do dzisiaj się nie odważyłem spróbować (ci, którzy to cudo widzieli, wiedzą o co chodzi, a pozostałym życzę, żeby się nigdy nie dowiedzieli).

Dzisiaj się żegnam nieco wcześniej, bo z wieczorka chcę spróbować porobić nieco zdjęć okołowieczornonocnych.


Rozdział poprzedni
Spis treści
Rozdział następny