Dzień piąty – czwartek, nieoczekiwana zmiana pogody
Dzisiaj
radykalna zmiana pogody. Po raz pierwszy od przyjazdu zobaczyłem
naprawdę spore chmury. Mało tego
–
morze sporych chmur. Wytrzymało w tym stanie prawie pół
dnia, mniej więcej około godziny 14 zaczęło
znów wyłazić słoneczko. A że miedzy 14 a 18 jest
tu najcieplej, więc natychmiast dowaliło
nieźle. Czyli - z 14 stopni, jakie widniały
na miejskich termometrach rano, zrobiło się nagle dobrze ponad 20.
A ja tak sobie na te termometry co jakiś
czas spoglądałem,
a one wskazywały po kolei: 14, 16, 18, 22... A
teraz, zanim opiszę dzień kolejny, kilka spostrzeżeń
RMacieja, które się
nagromadziły (w postaci zapisków na żółtej
karteczce) w ciągu paru ostatnich dni: 1. Murzyni.
Jest ich tu po prostu mnóstwo. Najczęściej są czarni jak
smoła z
po-murzyńsku poskręcanymi włosami. A jak nawet nie są całkiem czarni,
to przynajmniej tacy troszkę wymieszani z białym, pół na
pół albo pół
na ćwierć. Zajmują
się głównie sprzątaniem lub myciem chodników
i stolików w knajpach, ale często są też
policjant(k)ami i ochroniarzami (nie dziwię
się, murzyn w mundurze naprawdę budzi spory
respekt). 2. Pogoda. Właściwie już napisałem – wygląda na to, że o tej porze roku pół dnia chmur to cud nad Tagiem. 3. Narkotyki. Jeśli ktoś tylko chce, nie ma problemu z ich kupieniem. Co najmniej kilkanaście razy dziennie jakiś przygodny typ proponuje mi na ulicy haszysz albo jointy. I bardzo się dziwi, że ja, obcokrajowiec, tego towaru nie chcę.
5. Jakoś
cały czas nieswojo się czuję, kiedy widzę te gnijące w rynsztokach
pomarańcze i cytryny. Ale zdaje sobie sprawę
z tego, że gdyby Portugalczyk, dajmy na to Osculati, znalazł się w
Polsce, to by tak samo reagował na walające się na ulicach jabłka czy
gruszki. 6. Pełno tu gołębi. Drą się tak samo jak te u nas i tak samo pokrywają wszystko grubą warstwą wapiennego g-nawozu. Ale chyba są bardziej od rodzimych bezczelne, bo się wyraźnie obrażają, kiedy w czasie upału jakiś człowiek próbuje skorzystać z ulicznego wodopoju. 7. Żarcie. Dają tak dużo, że nie sposób tego zjeść. Dzisiaj odpadłem od (zresztą jak zwykle świetnej) zupki - dostałem jej tak ze dwa litry. Trzeba się szybko nauczyć prosić o pół porcji, bo inaczej w drodze powrotnej zapłacę na lotnisku majątek za własną nadwagę. 8. Kupiłem
sobie truskawki. Kosztuje toto tutaj grosze (a dokładniej - centy), ale
jest to ten model znany z naszych supermarketów
zimą. Piękne jak malowanie, ale smaku truskawek nie mają za cent.
Czekam więc na nasze. 9. Koszty życia i bycia są co najmniej znośne. To znaczy – oczywiście jak ktoś chce, to może bez najmniejszego trudu pójść z torbami, ale dla skąpców takich jak ja życie tu nie jest katorgą. Chwilami drożej, chwilami taniej, a chwilami tak samo – czyli średnio ceny identyczne jak w Polsce. Tyle, że wyrażone w euro... 10. Polskie
złotówki żyją
i są tutaj znane! Można je wymienić w kantorze na euro, i to po bardzo
przyzwoitym kursie. Przyznam, jest to dla mnie – produktu
epoki Gomułki
– zaskoczenie. Przyjemne. Ale to nie jedyne ślady polskości
na tej,
jakże bardzo odległej od naszego ojczystego kraju, ziemi. 11. Wino i porto. Ech... i jak tu się nie schlać, kiedy kosztuje toto tyle co woda, albo nawet mniej? Staram się i cały czas ćwiczę silną wolę. Czasami mi się nawet udaje.
Co było dzisiaj? Z
ogrodów powędrowałem w kierunku
akweduktu. To niesamowita budowla, składa
się na nią kilka kilometrów... akweduktu. Nic dodać, nic
ująć. W najwyższym miejscu akwedukt ma około 60 metrów, a
pod nim biegnie cała poplątana siatka ulic i autostrad. Wejść na
górę
podobno
można, ale ze skakaniem byłby kłopot, bowiem całość jest dokładnie
osiatkowana. A co to, czyżby samobójcy byli tu pozbawieni
swoich praw?
A
co było potem? Ano, powłóczyłem
się po raz kolejny po Górnym Mieście (można tam wracać w
nieskończoność) i na koniec dotarłem do
domu... Tyle na dzisiaj. Jutro już piątek. Ale ten czas leci! |
Rozdział
poprzedni |
Spis treści |
Rozdział następny |