Dzień
czwarty – ocean po raz pierwszy
Rano (dziesiąta - jedenasta - siódma, albo
odwrotnie)
wyruszyłem oglądać
[...] <- (boję się napisać co naprawdę myślę, bo mnie jeszcze przed
sądem
postawią), polecaną przez przewodniczek Pascala, halę targową Ribeiro.
Ponoć jest to
niezwykłe miejsce z wyjątkową, nawet jak na Lizbonę, atmosferą.
Kolorowe przekupki, stragany uginające się pod ciężarem niebywałych
morskich stworów i bajecznych południowych owoców, pasiaści marynarze,
sączące się tu i ówdzie fado.
Ech...
A więc w drogę!
Swoją wyprawę
rozpocząłem znów
od wędrówki przez Bairro Alto, bo tamtędy wiodła najkrótsza droga do
celu mojej dzisiejszej wyprawy. Najpierw jak zwykle wspiąłem się
kamienistą ścieżynką obok znajomego ukośnego
tramwaju i po kilkunastu minutach znalazłem się na, położonym kilkadziesiąt metrów nad moją
tymczasową sypialnią, tarasie widokowym. Było wcześnie rano, było
pięknie, więc
warto było pogapić się troszkę na Lizbonę z góry. A widok jest zaiste
czarowny. W dole leży, jeszcze nieco o
tej
porze zaspana Baixa, a nad nią wyrasta kolejne lizbońskie
wzgórze, uwieńczone na szczycie barwną koroną Castelo Saõ Jorge. Z
kolei po
prawej
stronie panoramy skrzy się w porannym słońcu ogromny Tag. O tej
porze,
kiedy
jest przyjemnie chłodno i kiedy jeszcze prawie nie ma ludzi,
urok tego miejsca jest trudny do opisania. Piękna rzecz, jak mawia
pewien autor nocnych audycji o jazzie w programie III Polskiego Radia.
Pękna rzecz. Nic więc dziwnego, że stał tam sobie jakiś uliczny artysta
malarz i to wszystko przenosił na płótno.
Taras-z-widokiem, Miradouro de São Pédro de Alcântara, jest porośnięty
cudownie zielonym miniparczkiem, w
którego centrum króluje obowiązkowa fontanna z pływającymi w niej
złotymi
rybkami. Ciekawe, czy gdyby tak jedną wyłowić, to by spełniła trzy
życzenia?
Pierwsze: wrócić tu.
Drugie: wrócić jak najszybciej.
Trzecie: wrócić jeszcze niejeden raz.
Parczek jest dwupoziomowy. Po, nieco ukrytych w zieleni,
schodkach zszedłem niżej i zobaczyłem... no tak, coś
nowego: dwa, ułożone równiutko pod murkiem, kartonowe wyrka. A obok
różne sprzęty
codziennego użytku. Ani chybi trafiłem do domku bezdomnych,
położonego pod dachem powstałym ze zwisających nad siermiężnymi łóżkami
liści. Z górnego poziomu parku tego domku nie widać, a
na niższy poziom
przeciętny
oglądacz cukierkowych widoczków raczej się nie zapuszcza.
Łóżka były puste, dookoła było posprzątane,
ale można było zauważyć, że
nie jest to bynajmniej mieszkanko opuszczone. Cóż, pewnie bezrobotni
bezdomni wyszli rano z domu i poszli do jakiejś pracy...
Wyszedłem z parczku i po raz kolejny
przemierzyłem, coraz bardziej mi już znajome, ulice Górnego Miasta.
Spotkałem świeżo obudzonych przechodniów, zajrzałem do otwierających
się sklepików, przeszedłem obok wałęsających się
piesków i dotarłem do
miejsca, gdzie wzgórze się kończy i droga zaczyna schodzić w dół.
Najpierw było w miarę łagodnie, szedłem po kolejnych kamiennych
schodkach, pośrodku których umieszczono specjalne, ułatwiające
wędrówkę, poręcze. Ale w końcu doszedłem do
bardziej spadzistego
obszaru, gdzie uliczki są położone jakby na zboczach przepastnych
wąwozów. A tu jeździ sobie kolejny zabytkowy windotramwaj, tym razem
nazywający się "elevador da Bica". Oczywiście też jest położony wąskim
tunelu, pomiędzy urokliwymi kamieniczkami. No i jeździ
po naprawdę sporej stromiźnie. Można było
zjechać, można było po, położonym obok torowiska, wąziutkim
chodniczku zejść na
własnych nogach. Ja wybrałem to drugie, ale byłem raczej wyjątkiem.
Lizbończycy albo wsiadają do żółtego tramwajowatego pojazdu,
albo suną na własnych nogach w dół wprost po torach. A tramwaj... no
cóż, przecież jak
będzie
jechał, to będzie dzwonił, więc się spokojnie odejdzie na bok.
Jest! Hala Ribeiro! Eeee, bez sensu,
niech oni sobie przyjadą obejrzeć naszą warszawską Halę
Mirowską, jest sto razy ciekawsza. Owszem, na straganach leżą
duuuuuże rybeńki i jakieś wielopalczaste stwory z przyssawkami,
ale nie powiem żeby to była jakaś wielka atrakcja. I do tego, jak
to w sklepie z rybami, normalnie śmierdzi.
Obok
hali jest dworzec
kolejowy Cais do Sodre, no więc jak mnie już tutaj rzuciło, to wsiadłem
sobie
do pociągu byle jakiego i pojechałem nad ocean. A dokładniej –
nie wiadomo gdzie, bo miejsce, w którym Tag przechodzi w
ocean, jest umowne. No ale w każdym razie zrobiło się dużo wody i
było ją widać po horyzont. Niestety po raz kolejny doszedłem do
wniosku, że ja jednak nie lubię morza.
Plaża
w Oeiras jest
brudna jak nie wiem co, ocean wydziela oceaniczną woń,
tłuste baby z gwizdającymi (o piach) piersiami opalają się bez
biustonoszy,
więc ogólnie raczej ohyda. A do tego nad samym brzegiem
biegnie hucząca droga, po której gnają setki pojazdów.
Czysta rozkosz. Miłośnikom wielkiej wody polecam nasz, równie lodowaty
jak ocean, Bałtyk. Jest o
wiele sympatyczniejszy. Zdjęcie taplającego się w wodzie ptaszora
załączam na dowód, że rzeczywiście nad jakąś wodą byłem.
Tak
więc, po kilkugodzinnej wędrówce
brzegiem wielkiej wody, zwiałem z kurortu i wróciłem do Lizbony.
Ale na Belém już nie miałem ochoty, wiec wolnym kroczkiem wróciłem
do swojego pensaõ, kupując
po drodze butelkę całkiem sympatycznego czerwonego wineczka w
cenie...1 euro za litr.
Żeby to u nas tak było!
Potem
wylazłem na popołudniowy upałek, na jakiś smakowity obiadek.
Obiadek znalazłem, znów się
obżarłem jak świnka i zasiadłem na
jednym z wielkomiejskich placów, żeby porobić trochę zdjęć
lizbońskiej codzienności. Ech, tymi ich tramwajami to się
chyba nigdy nie przestanę
zachwycać...
Jeszcze mała uwaga na temat obiadków. Dania tu są przeróżne i
najczęściej nie do
końca wiem co tak naprawdę będę jadł. Że "peixe" to ryba - już wiem, że
"arroz" to ryż - też. Ale, mimo całej mojej sympatii do Portugalii i
Portugalczyków, dania o nazwie "robalo" chyba się nie odważę
spróbować.
Pod wieczór
powędrowałem do, wcześniej zignorowanego, zamku Saõ
Jorge. Cóż o nim mogę powiedzieć?
Niewiele. Autorów przewodnika (nieśmiertelny Pascal), którzy
się rozpływają w zachwycie nad rzekomo bajkowym pięknem tej
budowli, zapraszam do Malborka, tam przynajmniej naprawdę jest co
pooglądać i pozwiedzać. Lizboński zamek to tzw. trwała ruina, w której
centralnej części jest knajpa i sklep z tandetnymi pamiątkami. Co
prawda można się wdrapać na mury i pooglądać miasto z góry,
ale akurat tego dnia panorama Lizbony była marna, bo pod wieczór
się jakoś nieprzyjemnie zamgliło i przychmurzyło. Tak, tak, po
raz pierwszy zobaczyłem tutaj prawdziwe chmury! Do tego stopnia
poważne, że nawet słoneczka o ósmej wieczorem już nie
było. I temperatura spadła dramatycznie - gdzieś
tak do 17 stopni, więc miejscowi wylegli na ulice w swetrach,
czapkach i szalikach. A mi nie pozostało
nic innego jak założyć na siebie choć
windstoperową kamizelkę, żeby nie wyglądać przy nich głupio, paradując w
koszulce z krótkimi rękawami. Na szczęście
nie byłem w krótkich spodniach, bo chyba bym ich swym widokiem o zawał
przyprawił.
Nastał
wieczór. Po tym całym, nieco rozlazłym, dniu postanowiłem
rzucić się głową w dół i jednak
spróbować tej ich słynnej Ginjinhy. Zawinszowałem
więc sobie kubeczek...
No, nooo, suuuper! Świetna jest ta wiśniówka!
Ma toto umiarkowane 27% i smakuje wprost wybornie. Pascal ostrzegał
przed wyjadaniem wiśni, więc je natychmiat wyjadłem. Były wspaniałe.
Chyba sobie kupię,
przed
wyjazdem do Polski, całą butelczynę. Z wisienkami.
I
tym
optymistycznym...
Do
jutra.
|