Dzień
trzeci – Alfama, czyli wędrówki między gaciami

Nauczyłem się już kilku ważnych rzaczy.
Po pierwsze – jednak należy
wstawać raniutko. „Raniutko” to znaczy około ósmej
naszego czasu. Jeść szybciorem śniadanko i wyruszać w miasto.
Rano jeszcze nie ma tłumów turystów i jest chłodno, a
nawet można powiedzieć - zimno. Około drugiej (czasu polskiego)
zaczyna się tutaj prawdziwy upał. Jednak jest to upał o tyle
dziwny, że powietrze wiejące znad oceanu jest rześkie, a
jednocześnie słońce pali jak opętane. A więc jeśli zdarzą się
chmury, które co jakiś czas zasłaniają wiszący nad głową
piekarnik, to człowiek czuje się jak na temperaturowej
huśtawce.
Druga
rzecz to jedzenie. Tak jak w Hiszpanii, w
knajpach, których jest wprost zatrzęsienie, warto korzystać
z „menu especial” lub „prato da dia”, czyli dziennego
zestawu-niespodzianki. Dzisiaj się czymś takim pożywiłem i, za
astronomiczną kwotę 5 euro, nażarłem tak, że ledwo poszedłem
dalej. Zupa, drugie danie (fura), wino, kawa. Dużo, smacznie, tanio.
Byle nie w jakiejś ekskluzywnej dzielnicy typu Chiado czy Baixa,
gdzie wieczorami roi się od czegoś, czego nie znoszę -
wyfraczonych kelnerów, naganiających bogatych turystów
do wystawnych i przeraźliwie drogich knajp. Ja jednak wolę wejść
do niepozornej knajpeczki, w której siedzą miejscowi. Jest
tam lekki bajzelek, niektórzy czytają gazetę, inni - lekko
podchmieleni - wiszą nad kartami, ale za to jest miło, swojsko i ze
wspaniałym miejscowym żarciem. Mam tylko jeden kłopocik,
pojawiający się zresztą podczas moich wszystkich wizyt w krajach
południowych - nie lubię owoców morza. Ale i tego pewnie
trzeba będzie kiedyś spróbować. Ponoć zupa z tego
paskudztwa jest doskonała. Trochę mi się nie chce wierzyć,
ale...
Alfama.
To najstarsza część Lizbony, w swym trzonie
jeszcze mauretańska. Są tu setki wijących się jak węże
wąziutkich uliczek, niemożebnie krętych i nierzadko ślepych. Te
ślepe można rozpoznać po nazwie – beco. O ile dobrze zrozumiałem
„beco” znaczy po naszemu „zaułek”. Wszędzie na
sznurkach wiszą suszące się gacie, między którymi trzeba
się dosłownie przeciskać. Na kamiennych podwórkach albo
siedzą leciwi Portugalczycy i niespiesznie myślą nie wiadomo o
czym, albo dzieciary ich dzieci grają w piłkę lub inne nieznane mi
gry. Właściwie nikt się nie przejmuje przechodzącym cudzoziemcem
w MPO-pomarańczowej kamizelce (to oczywiście
ja). Wędruję, robię
zdjęcia, i nie spotykam się z gwałtownymi protestami, najwyżej
ktoś spokojnie odwraca się do mnie tyłem. Tylko jedna
fotografowana osoba - wyglądający niezwykle malowniczo i jak wyjęty
rodem z bajki szewc - coś mi zaczęła tłumaczyć. Na szczęście
nie zrozumiałem ani słowa. Chyba chciał, żebym go zapytał czy
wolno. No ale jak miałem zapytać, jeśli po portugalsku na razie
umiem tylko dwa zwroty: „bom dia” (dzień dobry) i „obrigado”
(dziękuję)?
To
„bom” (dobry) bardzo mi się zresztą
przydało, bo w któryś z napotkanych miniaturowych sklepików
kupiłem wino, przy którym sprzedawca nabazgrolił na
wystrzępionej kartce: „bom winho”. Nooooo, nie powiem – mimo
mikrej ceny wino było rzeczywiście „bom”. Porto też jest
„bom”. I pewnie „bom” będzie także Ginjinha, czyli nalewka
na wiśniach, sprzedawana tu w wielu miejscach, w niewielkich
plastikowych kubeczkach. W końcu pewnie się odważę spróbować
tej portugalskiej >specialite de la maison<.
Tak
wiec snułem
się po tej urokliwej Alfamie przez cały boży dzionek i, kiedy już
zaczął zapadać zmrok (czyli około 23.), jeszcze mi mało było.
Ale, wciąż wędrując i wędrując, nauczyłem się też rzeczy
trzeciej. Już wiem dlaczego Lizbończycy tak bardzo wolno chodzą. Z
początku wydawało mi się to dziwne i niezrozumiałe, ale teraz ja
też już chodzę niezwykle wolno. Po dwóch dniach, w ciągu
których przemierzyłem ładnych kilkanaście kilometrów
w poziomie, nogi mi w D... wrosły, i korzenie zapuściły za uszami,
od tego ciągłego wchodzenia i schodzenia. W Lizbonie poziomych
miejsc prawie nie ma. Jak każde szanujące się miasto, i to leży
na siedmiu wzgórzach, tak więc zwiedzanie go niewiele się
różni od wędrówek po górskich szlakach.
Znalazłem nawet punkt wysokościowy, było na nim napisane „100 m
n.p.m”. Więc, będąc wyposażonym w umysł ścisły, szybciutko
oszacowałem, że dzisiaj wlazłem... no, jeśli nawet nie na Rysy,
to na Kozi Wierch na pewno. Tyle, że od strony Pięciu Stawów,
bo w mieście jak to w mieście, nie ma łańcuchów ani
klamer.
Targ
Złodziei. To pierwsza rzecz, na której się
tutaj co nieco zawiodłem. Tak naprawdę nic ciekawego - zwykły
bazar, jakich w Polsce bez liku. Można kupić i prawdziwy (chociaż
tego bym nie był tak bardzo pewien) patefon i skarpetki w okazyjnej
cenie, oczywiście po pięć par na raz. Połaziłem więc chwilkę,
zrobiłem zaledwie kilka zdjęć, i czym prędzej uciekłem z
powrotem zaciszne zaułki Alfamy. A tam, dla odmiany, w ciągu
jednego dnia wypstrykałem cztery filmy.
Ciekawe
znaki drogowe
się tu pojawiają. Jest to na przykład ograniczenie maksymalnej
szerokości wjeżdżającego pojazdu do... 1,7 metra. Ale to i tak
wyjątkowo szeroka avenida, bo na najwęższych trzeba się
przepuszczać gdy się nią idzie na piechotę, ma bowiem zaledwie
tak z 3/4 metra.
Alfamskie
domy wyglądają tak, jakby się miały
rozpaść zaraz albo za piętnaście minut. Ale to jest tylko
złudzenie - są wzniesione na skale i w większości ze skały
zbudowane. No i oczywiście, jak na Lizbonę przystało, znów
na ich ścianach wszędzie widać płytki, płytki, płytki...
Niektóre wprost fantastyczne zdobione i ręcznie malowane,
choć większości króluje jakiś zwykły, powtarzający się
cyklicznie, motyw.
Ludzie,
których spotkałem, są... sam
nie wiem jak ich określić. Może, patrząc oczami mieszkańca
naszej części Europy, nawet trochę cudaczni. Ale przede wszystkim
w oczy rzuca się to, że jest mnóstwo ludzi bardzo, bardzo
starych. Większość chodzi o lasce, ale wszystkich cechuje jedno:
jakiś nieprawdopodobny, pogodny spokój na twarzy. I bardzo
często błąkający się tu i ówdzie uśmiech. Nie
przylepiony, amerykański, sztuczny, ale taki jakiś z głębi serca
płynący, już na pierwszy rzut oka widać że szczery.
Dotarłem
też na szczyt lokalnego wzgórza - czyli do zamku. Ale nie
wszedłem, bo był tam tłum hałaśliwych turystów ze
straszliwymi aparatami fotograficznymi na szyjach. Być może pójdę
tam kiedyś wieczorem albo w niedzielę rano, wtedy powinno być
spokojniej. Cóż, mam pewną wadę - nie znoszę takich
miejsc. Nie odwiedziłem też dotychczas żadnego muzeum, bo od
zgromadzonych w nich martwych zbiorów dużo bardziej
interesuje mnie żyjące miasto i mieszkający w nim ludzie. No więc
przy bramie Castelo Saõ Jorge
odwróciłem się na pięcie, dałem jakiejś pomarszczonej
staruszce-żebraczce pieniążek, i wróciłem do labiryntu -
trzeciego rozdziału księgi baśni, w której się przez
cudowny zbieg okoliczności znalazłem.
Do
mojej
opowieści powraca więc znowu Alfama. Po połowie dnia wędrowania
zacząłem się w końcu troszkę w tym zaczarowanym miejscu
orientować. Ot na przykład idę sobie, patrzę - a tam się suszą
znajome majty i znajoma pościel! I, z okna wiszącego z metr nad
„chodnikiem” (oczywiście, jak zwykle, mającym szerokość mniej
niż pół metra i wyłożonym brukiem z malutkich kamyczków)
wygląda znajoma twarz jakiejś babci, której jedynym przez
cały dzień zajęciem jest wyglądanie na swój zaułek przez
maleńkie okienko w nadziei, że być może z przeciwnego okna
wychyli się twarz innej babci, by chwilkę pogadać.
Fado.
Nie
wierzyłem w to, co napisali w przewodniku - że krążąc po
uliczkach Alfamy można je usłyszeć na żywo. „Knajp fado” jest
tu co prawda pod dostatkiem, ale po pierwsze chyba mnie na takie
przyjemności nie stać (kilkadziesiąt euro), a po drugie ja za
takimi miejscami nie przepadam. A tu idę Ci ja sobie jakąś uliczką
pod górę i nagle słyszę coś przecudnego i przepięknie
wprost śpiewanego. Podążam w kierunku, skąd dobiega głos, i co
widzę? Kobietę, która stoi w drzwiach swojego –
wychodzącego prosto na chodnik - domu i, skrobiąc ryby, śpiewa. A
śpiewa tak, że po plecach łażą człowiekowi ciarki wielkości
dorodnych krokodyli. No więc stanąłem i słuchałem... A jak już
skończyła to, razem z innymi przechodniami i sąsiadami z
okolicznych domów wołałem „obrigado” i biłem brawo.
Taki codzienny i bezpłatny koncert... Piękne.
Co
na późny
wieczór? Chyba znów Górne Miasto, tym razem „by
night”. Bo podobno dopiero wtedy zaczyna żyć. Mam tylko nadzieję,
że zaczyna żyć naprawdę, a nie tylko na pokaz, dla
przyjezdnych.
A
jutro – hm..., może Belém,
czyli największy w Portugalii klasztor i dzielnica portowa? Po dniu,
pod wieczór, pewnie znów coś napiszę.
Do
poczytania!
|