Dzień
drugi – zachwyt trwa
Obudziłem
się po raz pierwszy o ósmej rano. To znaczy - o siódmej
miejscowego czasu, a piątej naszego astronomicznego. Ciemno... No
tak, to przecież oczywiste, tutaj dzień wstaje sporo
później.
Około
dziesiątej, czyli dziewiątej, a więc
siódmej, wyruszam w miasto. Tym razem wspinam się do Bairro
Alto, czyli do Górnego Miasta. Początek drogi zaczyna się
tuż obok mnie, bo mieszkam zaraz przy znanym z lizbońskich
widokówek „elevador da Gloria”, czyli dziwacznym
windotramwaju, jeżdżącym po ulicy o takim nachyleniu, że
wchodzenie nią na piechotę wymaga sporego mozołu.
Ale
co to
dla mnie! Wlazłem i zagłębiłem się w uliczki. W jakie uliczki!
Wąskie na jeden samochód, z chodnikami o szerokości około
pół metra. I wszystkie wyłożone minibrukiem - drobną,
kamienną kostką. Zresztą cała ta cześć Lizbony, jaką
dotychczas poznałem, jest wyłożona czymś takim. Betonowej kostki
bauma, obrzydliwości znanej ze wszystkich miast Polski, tutaj chyba
na szczęście nie zasmakowali.
Górne
Miasto zachwyca.
Uliczki to istne wąwozy, na ścianach których wszędzie suszą się,
wywieszone na specjalnych ruchomych linkach, gacie. A jak gaci
chwilowo nie ma - mieszkańcy wywieszają flagi Portugalii.
Z
początku myślałem, że to jakieś święto państwowe, ale nie, to
jest chyba zwyczaj codzienny. I jest w tym jakiś niewymuszony i
nieodświętny patriotyzm, bo flagi po prostu są. Nie odprasowane,
nie świeżo uszyte, nie po to żeby „się pokazać”, ale po
prostu po to, żeby Portugalia była Portugalią. Sam nie wiem
dlaczego, ale te wszechobecne flagi nie sprawiają ani wrażenia
odświętności (jak w Polsce), ani pewnego rodzaju nacjonalizmu (jak
w Chorwacji), ale po prostu wpisują się w tutejszy pejzaż i są
jego elementem nie innym, niż palmy czy kaktusy.
I
tak sobie
łaziłem niespiesznie, obserwując niespiesznych ludzi...
Rano
jeszcze nie ma tłumów turystów, biegających wszędzie
z rozłożonymi mapami i wywieszonymi do pasa ozorami. Bo tacy
normalni i typowi turyści to przecież muszą zaliczyć wszystkie
pokazane w przewodniku zabytki i nie mają czasu na powolne snucie
się wśród zwykłych ludzi. A ja na szczeście mam przed sobą jedenaście
wolnych, niczego mi nie narzucających, dni. Wykorzystam je na powolne
wrastanie w to piękne miasto.
W
Lizbończykach nieodmiennie
uderza i zachwyca ich pogoda. A także chęć udzielenia pomocy.
Jeśli człowiek przystanie na dłuższą chwilkę, to zaraz podejdzie
któryś z nich i zapyta w czym może pomóc. I nieprawdą
jest, że w Portugalii nie można się dogadać nie znając
portugalskiego. Czasami rzeczywiście nie można, ale najczęściej
nie mam z tym gigantycznych problemów. Znajomość języka
angielskiego jest tu co prawda najczęściej dosyć płytka i
powierzchowna, ale wystarcza aby nie czuć się kompletnie
zagubionym. A jakby co – przecież mam jeszcze ręce!
Chociaż...
muszę tutaj przyznać, że raz się nie dogadałem. Z... dwiema
Japonkami. Zaczepiły mnie na ulicy i zapytały czy ja „spik
inglisz”. Ja spik, ale potem się niestety okazało, że
ich angielskie „du ju spik” to były jedyne słowa, jakie w tym
języku rozumiały. Musiałem wyglądać na dobrze z miastem
obeznanego, bo – o ile dobrze zrozumiałem mowę ich trzepoczących
rąk - pytały mnie o drogę. I, żeby było śmieszniej, pokazałem
im ją. No bo przecież jak się przez kilka godzin łazi i nigdzie
nie spieszy, to się dosyć szybko zaczyna orientować w terenie.
I
znów Lizbona rzuciła mnie na kolana. I znów mam
wrażenie, że jestem wewnątrz jakiejś tajemniczej baśni. Nawet w
tej kamiennej części miasta wszędzie coś rośnie i kwitnie. Na
każdym kroku napotyka się tysiące różnych roślin i
tysiące, wzajemnie się przenikających, zapachów. Oczywiście, żeby być
uczciwym, trzeba
dodać: smrodów też.
Co
tu rośnie? Najpiękniejsze jest
to, że właściwie wszystko. I „nasze” kasztanowce i, zaraz
obok, palmy daktylowe. Oczywiście kaktusy, ale też i typowo polskie
chwasty. A jak pierwszy raz zobaczyłem niepozorne drzewo z wiszącymi
na nim dojrzałymi pomarańczami, to pomyślałem – no nieeee,
sztuczne, przecież to dopiero kwiecień. Ale chwilę potem znalazłem
i takie, z którego te pomarańcze spadały wprost pod moje nogi. Z innego
dorodne, żółciutkie cytryny. Czyli
jednak nie są sztuczne.
Niesamowite
są domy. Prawie wszystkie
elewacje, od prteru po ostatnie piętro, są pokryte maleńkimi malowanymi
ceramicznymi płytkami.
Niektóre płytki już dawno odpadły, ale nikt się jakoś tym
za bardzo nie przejmuje. I to jest tak naprawdę piękne, bo miasto
nie jest jakimś sztucznym cukierkiem - ma i miejsca odpicowane na
wysoki połysk jak stróż w Boże Ciało, i miejsca zapyziałe
i odludne, nieco zarośnięte pradawnym brudem. To te ostatnie
miejsca są, tak naprawdę, najciekawsze.
Sklepy.
Sklepy w tej
części miasta to malutkie, cudownie kolorowe dziuple, w których
najczęściej
siedzi jeden senny sprzedawca. A same sklepy wyglądają jak wyjęte
z dziewiętnastowiecznej powieści, są zawalone od podłogi po dach
różnymi, wzajemnie się przenikającymi, towarami. Obok serów
i owoców stoją przykurzone butelki z winem i porto, a zaraz
przy tym mogą być np. miotły, mydło i owoce. Oczywiście owoce
morza też.
Jest wino, jest porto. Porto czerwone, porto białe, porto
młode, porto dojrzałe... Najstarsze
porto, jakie mi się udało znaleźć,
pochodziło z 1952 roku. O cenę proszę nie pytać, budziła ogromny
respekt.
Z
Bairro Alto polazłem kawał, kawał – aż do
katedry Estrela, a potem do położonego tuż obok urokliwego parku. A w
parku,
na kamiennych ławeczkach i przy kamiennych stolikach, siedzieli na
rozłożonych tekturach leciwi Lizbończycy i grali w karty. Dookoła
nich stał wianuszek innych dziadków. To kibice. Co dziwne, ani
jedni ani drudzy nie rzucali się na człowieka, kiedy ten chciał im
zrobić zdjęcia. Zresztą w ogóle nikt tu się na nikogo nie
rzuca. Nawet ochroniarze.
Aha,
jeszcze jedno zapomniane
wspomnienie z wczoraj. Łażąc wieczorem po Baixa trafiłem do
głównej lizbońskiej katedry. Wszedłem, akurat była msza.
Jej portugalskie brzmienie w tych ogromnych kamiennych murach było
dla mnie, obcokrajowca, wprost niesamowite. A przy wejściu stał
ogromny telewizor, na którym wyświetlano sceny z pontyfikatu
Jana Pawła II. Muszę przyznać, że mnie – Polaka – ogarnęło
dziwne uczucie...
Na
dzisiaj to już chyba będzie koniec.
Jutro chcę pójść na Targ Złodziei i do, wspomnianej już,
mauretańskiej Alfamy. Wiec, jak wszystko dobrze pójdzie,
będzie też i odcinek trzeci.
|