Dzień
pierwszy – wylot, przelot i przylot Z Warszawy wylecieliśmy punktualnie, nieco klaustrofobicznym Boeingiem 737. Lot nudny jak flaki z olejem, chmury, chmury i chmury. A do tego brzydkie. Trochę nas rzucało, więc kazali się przypiąć do fotela. Pilot bełkotał coś o silnych wiatrach, cóż, pewnie się nażarł fasoli. Frankfurt,
port
lotniczy. To istny kombinat. Samodzielne miasto. Chyba
najpaskudniejsze miejsce na świecie. Fuj fuj fuj. I
tak na
przemian
gadając, przysypiając i gapiąc się w okno, przemierzaliśmy
kolejne setki kilometrów. Nagle...
chmury
się rozstąpiły
i pokazały się góry. Pireneje. Fantastyczne, przepiękne,
całe ośnieżone. I od tej chwili już było czyściutko. Po
kolejnej godzinie lotu moim oczom objawiły się idealnie okrągle,
zielone pola. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem skąd się te
dziwadła wzięły – oni, tam na dole, to tak „na okrągło”
nawadniają. I to, jak się niebawem okazało, już była
Portugalia. Chwilę
potem
pod nami wyrosło duże miasto, a za
miastem - ocean. Przez miasto płynęła rzeka, wielka jak morze. To,
szeroki na trzydzieści kilometrów, Tag. A więc to już
Lizbona... Samolot
wylądował, uprzednio zatoczywszy wielkie
kółko, więc była okazja żeby obejrzeć Lizbonę z lotu
ptaka - hehe, samolotu - w całości. Trzeba przyznać - już
wyglądała ładnie. Lotnisko
jak
lotnisko, a południowcy jak
to południowcy. Stoimy i czekamy na bagaż przy jednym transporterze, a
on wyjeżdża na inny... Wychodzimy.
Z
zaciekawieniem
rozglądam się dookoła i... zachwyt. Ciepło, słonecznie i Autobus
zatrzymuje się na ogromnym placu. Gdzie ja jestem? Rzut oka na
pozyskany na lotnisku plan miasta i już wiem - przyjechałem na
Praça des Restauradores. To
najcentrumsze centrum turystycznego życia Lizbony. Ale uderza spokój.
Ludzie snują się leniwie, czas płynie w jakimś zwolnionym Ale
w środku
jest już światowo. Przemiła pani, mówiąca bezbłędną
angielszczyzną, na moja prośbę o znalezienie czegoś sympatycznego
i niedrogiego, podnosi słuchawkę, gada słowami, których ni w ząb nie
rozumiem i tłumaczy, że mam pójść około 200 metrów
prosto, potem w lewo, następnie 20 metrów pod górkę, skręcić w prawo,
przejść jeszcze kilka kroków, w kamieniczce o numerze 10 wdrapać się na
drugie
piętro i sobie obejrzeć. No to idę. Wdrapuję się. Dzwonię. Oglądam.
Zostaję.
Właścicielka pensaõ Perola da Baixa, kiedy
się dowiaduje że jestem z Polski, uśmiecha się od ucha do ucha,
mówi coś o „papa” i... obniża cenę. I tak będzie
jeszcze niejeden raz. W kwietniu 2005r. słowo „Polak” to klucz
do serc i dusz Portugalczyków. Wszyscy mówią o
papieżu, niektórzy składają kondolencje... Jeszcze
tego
samego
dnia wieczorem snuję się po Baixa, Dolnym Mieście. Dochodzę aż do
Alfamy, pomauretańskiej części miasta. I od pierwszego dnia wiem,
że jestem w najpiękniejszym mieście, w jakim kiedykolwiek byłem. Do
ojca wysyłam
smsa ze słowami: „chyba trafiłem do bajki”.
Spać. Śpi się świetnie, bo klimat tu panuje przecudny. W dzień ciepło, ale w nocy temperatura mocno spada. Cóż, ocean. |
Spis treści |
Rozdział następny |