Dzień trzynasty – nie pechowy ale, niestety, ostatni...


Pół dnia. Tyle jeszcze było zanim zaczęła się moja wędrówka do Polandu.

Pewien pan na ławeczceRano wstałem jak co dzień i zabrałem się za pakowanie - żeby jeszcze uszczknąć choć chwilkę czasu i połazić po już-dobrze-znajomych miejscach. Wcisnąłem dobytek do plecaka przy pomocy rąk i nóg, porzuciłem cały mój majdan w pokoiku, pani pensjonenciarce pokazałem na migi że wrócę około dwunastej, i po raz ostatni wyruszyłem w miasto.

Dzień jak co dzień. A to na ławce śpi jakiś dziwny jegomość, a to zaczepia mnie znajomyBezdomny żebrak śpi sprzedawca haszyszu. Ale jeden bezdomny typ mnie zachwycił. Widziałem go poprzedniego dnia wieczorem, jak sobie słodko spał przed witryną ekskluzywnego sklepu, a obok leżała spokojnie czerwona czapeczka służąca mu za skarbonkę. No i dzisiaj rano spotykam to indywiduum ponownie. Widzę że właśnie wstało, bo się jeszcze leniwie przeciąga i przeciera zaspane oczęta. Obok leży ta sama czapeczka, a w niej te same centy (nikt ich przez noc nie ukradł, dziwne). I teraz będzie najlepsze - otóż bezdomny jegomość sięga do kieszeni i wyciąga telefon komórkowy... Pewnie musiał zadzwonić do innego bezdomnego. I jak tu nie powiedzieć, że zdobycze techniki stały się dostępne dla wszystkich?

Żebrak z komórąCóż, południe, pora się zbierać. Biorę swoje graty, pakuję się do aerobusu i zaczynam podróż w kierunku kraju ojczystego. Przed odjazdem ostatni rzut oka na uliczny termometr, jest 20 stopni. Tyle, że zaczyna się chmurzyć...
I znów lotnisko jak lotnisko, a samolot jak samolot. Tym razem lecimy liniami austriackimi, nowym wydaniem Boeinga 737. Obsługa fantastyczna, żarcie palce lizać. Jednak przed samym startem zaczyna padać deszcz.

Z Lizboną żegnam się w tempie ekspresowym. Nie ma rozległych widoków, samolot natychmiast wchodzi w gęste chmury. I tak jest aż do Hiszpanii, w której wita nas piękna i słoneczna pogoda. Widoki cudne (wywalczyłem ostatnie miejsce przy oknie). Pireneje w śniegu, w śniegu jest też ogromny obszar we Francji. A to zaskoczenie...

Wiedeń. Na przesiadkę mamy godzinę, trzeba się nieco spieszyć. Ale to nie kombinat w stylu Frankfurtu, wiedeńskie lotnisko ujmuje pewnego rodzaju przytulnością, robi bardzo dobre wrażenie. W przelocie minizakupy - litrowa butelka znakomitego Jaggermeistera - i zostajemy wsadzeni do samolotu PLL LOT.
Ech, szkoda gadać...
"Fly or not, but never by LOT".

Pasażerowie są żądni wina. Czerwonego. Ale takiego akurat nie ma. Stewardessa przeprasza i radzi, żeby pisać petycje do dyrekcji LOTu. Bo podobno „one ten problem zgłaszają, ale nikogo to nie obchodzi”. Pilot, jak to zwykle bywa, nadaje ogłoszenia parafialne. Na jakiej wysokości, z jaką prędkością i tak dalej. Cóż, w samolotach obcych linii udawało mi się zrozumieć takie komunikaty wygłaszane w obcych językach, a w naszym nie rozumiałem ni w ząb po polsku. Dykcja na dwóję z minusem, a może i z trzema.

Niestety najgorsze miało dopiero nadejść, choć tym razem to już nie była wina linii lotniczych. Otóż udało mi się zrozumieć, że w Warszawie na termometrach jest pięć stopni. Haha, dobrze, że chociaż powyżej zera.

No i tak się zakończyła wielka podróż babci dookoła stołu, czyli prawie dwutygodniowa wizytacja Lizbony w wykonaniu Pana Macieja R.

Pozdrawiam twardzieli, którym udało się dobrnąć do tego miejsca i żegnam się aż do następnego razu (który, mam nadzieję, kiedyś nastąpi).

Maciej (R).


Rozdział poprzedni
Spis treści
Suplement