Dzień trzynasty – nie pechowy ale, niestety, ostatni...
Dzień
jak
co dzień. A to na ławce śpi jakiś dziwny jegomość, a to
zaczepia mnie znajomy
Z
Lizboną żegnam się w tempie ekspresowym. Nie ma
rozległych widoków, samolot natychmiast wchodzi w gęste
chmury. I tak jest aż do Hiszpanii, w której wita nas piękna
i słoneczna pogoda. Widoki cudne (wywalczyłem ostatnie miejsce przy
oknie). Pireneje w śniegu, w śniegu jest też ogromny obszar we
Francji. A to zaskoczenie... Wiedeń.
Na przesiadkę mamy
godzinę, trzeba się nieco spieszyć. Ale to nie kombinat w stylu
Frankfurtu, wiedeńskie lotnisko ujmuje pewnego rodzaju
przytulnością, robi bardzo dobre wrażenie. W przelocie minizakupy
- litrowa butelka znakomitego Jaggermeistera - i zostajemy
wsadzeni
do samolotu PLL LOT. Pasażerowie
są żądni wina.
Czerwonego. Ale takiego akurat nie ma. Stewardessa przeprasza i
radzi, żeby pisać petycje do dyrekcji LOTu. Bo podobno „one
ten
problem zgłaszają, ale nikogo to nie obchodzi”. Pilot, jak to
zwykle bywa, nadaje ogłoszenia parafialne. Na jakiej wysokości, z
jaką prędkością i tak dalej. Cóż, w samolotach obcych
linii udawało mi się zrozumieć takie komunikaty wygłaszane w
obcych językach, a w naszym nie rozumiałem ni w ząb po polsku.
Dykcja na dwóję z minusem, a może i z trzema. Niestety
najgorsze miało dopiero nadejść, choć tym razem to już nie była
wina linii lotniczych. Otóż udało mi się zrozumieć, że w
Warszawie na termometrach jest pięć stopni. Haha, dobrze, że
chociaż powyżej zera. No
i tak się zakończyła wielka
podróż babci dookoła stołu, czyli prawie dwutygodniowa
wizytacja Lizbony w wykonaniu Pana Macieja R. Pozdrawiam twardzieli, którym udało się dobrnąć do tego miejsca i żegnam się aż do następnego razu (który, mam nadzieję, kiedyś nastąpi). Maciej (R). |
Rozdział
poprzedni |
Spis treści |
Suplement |